sobota, grudnia 29, 2007

wrocławskie krasnale

Podczas ostatniego wypadu do Wrocławia koleżanka obiecała pokazać mi krasnale. A ponieważ ostatnio skupiona głównie na pracy, pracy i pracy, nie mam pojęcia, co się wokół mnie dzieje, z niecierpliwością czekałam, by się dowiedzieć, czym dokładnie one są.

Tajemnicze krasnale okazały się być niewielkimi figurkami, które zaczęły pojawiać się na terenie miasta od sierpnia 2005 roku. Czyżby inwazja krasnali? A może w końcu zaczęły wychodzić z lasów i zamierzają bratać się z ludźmi? W sumie trudno określić.

Istnieje teoria, że nocą małe ludki pracują na rzecz miasta, a w dzień zastygają w postaci kamienia, by dać się fotografować turystom i mieszkańcom. Potwierdzają ją dwaj malutcy zwani Syzyfkami, którzy bardzo wyraźnie zostali złapani przez pierwsze promienie słońca podczas toczenia kuli na ul. Świdnickiej zaraz obok Poczty Polskiej.








Kolejny, którego napotkałam, to roześmiany krasnal na wózku koło przejścia podziemnego na tej samej ulicy. Nazywa się W-skers i najwyraźniej nic sobie nie robi ze schodów obok niego. Pojawił się w mieście 8 grudnia na zaproszenie Wrocławskiego Sejmiku Osób Niepełnosprawnych.








Z ul. Świdnickiej przeszłam do Rynku i wpadłam na Obieżysmaka. Ten to na pewno nocami nie robi nic innego prócz jedzenia. Dowodem na to może być jego wielki błyszczący brzuch. Najwyraźniej krasnal upodobał sobie pizzę w szczególności, gdyż na miejsce swej drzemki wybrał stopnie prowadzące do Pizza Hut.






Idąc dalej, spacerkiem wokół Rynku, na stopniach prowadzących do Dolnośląskiej Biblioteki Publicznej dostrzegłam kolejnego krasnalka. Bibliofil, najwyraźniej maluch o romantycznym usposobieniu, znalazł jakąś wciągającą powieść w bibliotece i zaczytany zastygł na schodku.






Ostatni w Rynku, jakiego udało mi się znaleźć był Gołębnik na parapecie Spiżu, który najwyraźniej od dobrego jedzenia woli oswajanie gołębi.




Na sam koniec miałam spotkanie z Kinomanem, który na swym rowerku mknie nocami ulicami Wrocławia, a akurat tego dnia zastygł na ul. Kazimierza Wielkiego zaraz przy kinie Helios. Jego gipsowego poprzednika spotkał marny koniec (głowa odrąbana przez jakiegoś wandala). Miejmy nadzieję, że ten będzie bardziej na siebie uważał.




W sumie wszystkich nie udało mi się poznać. Brak czasu i szukanie w ciemno małego ludku stanowczo mi w tym przeszkodziły.

Jeżeli ktoś miałby ochotę wybrać się na poszukiwania polecam mapkę i forum strony www.krasnale.pl


Zafascynowana ideą i wrocławskimi krasnalami, po powrocie do domu postanowiłam dowiedzieć się czegoś więcej. Myszkując w Internecie odkryłam, że pierwsze krasnale we Wrocławiu pojawiły sie w nocy z 30 na 31 sierpnia 1982r., czyli podczas stanu wojennego. Ich ojcem jest Waldemar Fydrych "Major", szef Pomarańczowej Alternatywy. Dwa pierwsze pojawiły się na transformatorze na Sępolnie i na bloku na Biskupinie. W tym okresie trafiały na plamy, pod którymi kryły się hasła polityczne, stopniowo zaczęły opanowywać wszystko (wyszły z Wrocławia do innych miast), aż ostatecznie w 1988r. doszło do "Rewolucji Krasnoludków" - największego happeningu Pomarańczowej Alternatywy, głośnej nie tylko w Polsce, lecz również na całym świecie, kiedy kilkanaście tysięcy Wrocławian ubranych w krasnale czapeczki (czerwona bibułka, obręcz z tektury i pompon) przeszło ulicami miasta.





Pomarańczowa Alternatywa

wtorek, grudnia 18, 2007

różowy jak zwykle górą

Znudzona swoim telefonem, który tak na prawdę od początku niezbyt mi przypasował, nabyłam sobie w końcu coś innego. Po niezbyt długich poszukiwaniach, zdecydowałam się na mało popularny LG U8500, oczywiście w wersji PINK ;p




Używam go od dwóch tygodni i wciąż jestem zadowolona, choć niestety bateria o mniejszej pojemności słabo trzyma. Przy intensywnym używaniu wystarcza jej tylko na niecałe 3 dni. Mam jeszcze jedną w komplecie (1100mAh), ale wraz z większą pojemnością, zwiększa się też jej grubość i jakoś tak dziwnie wystaje z telefonu, więc pewnie będę jej używała tylko podczas wyjazdów.




Wielkością LG jest praktycznie taki sam jak mój Sony Ericsson. Dosyć cienki jak na klapkowy. Podoba mi się to. Szczególnie ta klapka, której bardzo mi brakowało od powrotu z Japonii :)




Poza tym oczywiście ma zewnętrzny wyświetlacz (96x96px), pod którym znajdują się też klawisze do multimediów. Nie można też zapominać o obrotowej kamerce, więc mogę robić zdjęcia samej sobie, albo prowadzić video-rozmowę. Sam aparat jest taki sam jak w Sony, więc na lepszą jakość zdjęć nie mam zapewne co liczyć, choć ma funkcję zdjęcia nocą, ustawianie jasności, itp.




Główny wyświetlacz jest dużo większy (176x220px) niż w Sony. Nieźle wygląda. Filmiki też można kręcić i wychodzą w dobrej jakości. Do tego ma wbudowaną pamięć 80mb plus możliwość dodania karty micro.
Dobrze opracowana klawiatura. Dużo przydatnych skrótów ułatwiających obsługę.

Reszta, to standard. Oczywiście o wyborze zadecydował kolor i klapka ;p

poniedziałek, grudnia 10, 2007

co na prezent

Ostatnio miałam wolną sobotę (na prawdę, wcale nie żartuję) i postanowiłam poświęcić ją na znalezienie prezentów dla moich Japończyków, którzy już wkrótce wracają do Japonii, a od których sama dostałam różne rzeczy.
Niestety szukanie prezentów bez żadnego pomysłu, do tego w deszczu nie jest żadną przyjemnością.
Na szczęście po dotarciu na Rynek Staromiejski, przypomniałam sobie o prezencie, jaki ostatnio dostała na urodziny jedna z naszych tłumaczek i tak zawędrowałam schodami na piętro jednej z kamienic, gdzie znajduje się strasznie fajny sklep z przeróżnymi artykułami papierniczymi. Jego główną atrakcją są jednak przepiękne notesy firmy Paperblanks, której mottem jest:

The Journal as Functional Art

W sklepie spędziłam około godziny przerzucając notesy pasujące dla panów i wybrałam trzy przypominające starą skórę (dwa takie i jeden w takim stylu), po czym nie mogąc się oprzeć, rzuciłam okiem również na te bardziej pasujące kobiecie i tak pozbyłam się sporej sumki z konta, bo trzeba przyznać, że notesy te są okropnie drogie.

Sklep wyraźnie przygotowany na klientów szukających prezentu, bo zapewnia również ładne pakowanie.




A to nabytek dla mnie. Po bardzo długim namyślenie i przejrzeniu chyba ze dwudziestu innych, zdecydowałam się ostatecznie na ten, który jako pierwszy wpadł mi w oko.




Okładka z magnesem w środku stanowi część włosów, a po otwarciu widzimy całe oko.
Podobają mi się jego ciepłe kolory. Trzeba przyznać, że większość tych dla kobiet była bardzo barwna i wiele z nich miało ciekawe rysunki wykonane, przez różnych artystów.




Ten, to autoportret Laurel Burch plus wiersz wewnątrz okładki i na grzbiecie. Dodam tylko, że strony w środku są w linie, choć mogą być też całkiem gładkie.




A tak wygląda z tyłu


dożywiania ciąg dalszy

Moja rodzicielka martwi się, że nie jem jak należy, a to wcale nie jest prawdą. W pracy wciąż jestem dożywiana. Od kiedy mój menedżer stwierdził, że jadam gorzej niż on (co na prawdę nie może być prawdą), zaczął mi przynosić od czasu do czasu coś, co nazywa 非常食, czyli jedzenie na sytuacje kryzysowe, w skrócie instanty.
I tak dorobiłam się zupek zalewajek:


To po prawej to mayosoba. Coś, co dosyć często jadałam w Japonii.
Natsukashii!
Po lewej zupka o smaku curry.

Następny pakiet stanowi dla mnie tajemnicę. Jako, że nigdy nie interesowałam się gotowaniem potraw japońskich, nie bardzo orientuję się w temacie (oczywiście oprócz oczywistych podstaw, takich, które w restauracji podają pod nos).


To po lewej, to jakaś posypka (pewnie do ryżu) o smaku wasabi. Po środku i na prawo też dodatek do ryżu, tyle że zalewanego dodatkowo wodą. Może kiedyś to wypróbuję.



A to ciacho. Nazywa się hangetsu, jak wskazuje napis na opakowaniu. Co mają do tego zające (a może króliki), to nie wiem, bo kiedy zapytałam menedżera, czy oni mają na księżycu królika, tak jak my pana Twardowskiego, to zrobił tylko zdziwioną minę i stwierdził, że nie wie.
Trochę mi pękło w trakcie transportu, ale w jedzeniu to zupełnie nie przeszkadza.

piątek, grudnia 07, 2007

Co tłumacze robią po godzinach

W prawdzie chciałam wrzucić parę zdjęć kolejnych dziwnych prezentów, ale ponieważ jestem w pracy, jest już po zerowej i zapewne nie wyjdę stąd do 2am, pomyślałam, że napiszę o fabryce nocą.

A więc tłumacze, albo jeden tłumacz, po godzinach robi rework. Już drugi dzień zahaczam nadgodzinami o nockę (muszę jeszcze tylko zgłosić ten fakt swojemu szefowi, bo podobno muszę) i zastanawiam się jak długo jeszcze pociągnę pracując od 11 rano do nie wiadomo której w nocy.

Teraz minęła północ. Do końca niecałe dwie godziny i w sumie mam chwilę nudów. Polacy rewokują, mój Japończyk grzebie sobie przy linii i nagle poczułam się całkowicie niepotrzebna. Zaliczyłam już wycieczkę do toalety i do jidouhanbaiki (automaty na monety) po jakąś przegryzkę, obejrzałam nowe aukcje gier na Allegro i przeczytałam ciekawsze fragmenty na skizo. Pozostaje złożyć głowę na biurku i po prostu przespać kolejne półtorej godziny. Moi koledzy, równie nieszczęśni jak ja skupili się na kursach do śmietnika (ostatnio zbiera nam się pod biurkami sporo śmieci, których nikt nie chce wyrzucać).

Ciekawe jak ja jutro wstanę. Może zadzwonię o 9 do mojego Japończyka i powiem mu, że chcę jeszcze spać i przyjdę do pracy o 12. Może się uda.

A to już po wyjściu z pracy. Ok. 2.15am. Prócz mojego pancernika stoją też jakieś inne niedobitki, więc nie tylko ja jestem tak szalona, by nocki spędzać w fabryce ;p Zdjęcie robione komórką, więc jakość taka sobie.


niedziela, listopada 18, 2007

sezon prezentów

Od jakiegoś czasu mamy w pracy sezon wyjazdów i powrotów, który jak zauważyłam wiąże się zazwyczaj z górą drobnych upominków. Wypad trenerów japońskich do domu na tydzień, czy dwa daje również świetną okazję do składania zamówień i w ten prosty sposób dorobiłam się dwóch butelek przedniego umeshu, bo gdy powiedziałam jednemu, że lubię wino śliwkowe i chętnie dostanę takie w prezencie, drugi od razu też stwierdził, że i on mi je przywiezie. Tak więc mam i trzymam na potem :)


Z kolei od tych, którzy przyjeżdżają po raz pierwszy, można dostać przeróżne drobiazgi. Tak trafiła do mnie apaszka razem z potężnym klepnięciem w ramię na środku hali od naszego największego krzykacza (aczkolwiek bardzo sympatycznego, mimo wysokiego głosu i pewnej nerwowości - od razu uprzedzę, że to nie przeze mnie jest taki nerwowy, bo nic mu nie zrobiłam, jakby ktoś miał jakiekolwiek wątpliwości).


Z pewnym wstydem muszę przyznać, że nie mam pojęcia od kogo jest podstawka z gejszą. Została mi przekazana przez naszego menedżera, bo ktoś mu zlecił wręczyć ją tłumaczce Maru-chan. Tak więc bez wątpienia to dla mnie. Ofiarodawca pozostanie dla mnie tajemnicą, choć możliwości zawężają się tylko do osób, które ostatnio wyjechały.


Jak już mowa o menedżerze, to on również niedawno przyniósł mi oryginalny upominek. Ostatnimi czasy codziennie wieczorem słyszę niezmiennie, jak rzuca w przestrzeń pytanie, co by tu dzisiaj zjeść na kolację (zamówił drogą internetową jakieś niepojęte ilości jedzenia japońskiego, głównie w postaci zupek zalewajek i tym podobnych szkodliwych dla zdrowia rzeczy). I niezmiennie odpowadam mu, że osobiście nie mam takiego problemu, bo ja nic nie mam do jedzenia, gdyż za dużo pracuję i nie mam czasu nawet na zakupy (to taka aluzja), ewentualnie w kuchni może mi się plątać jakieś zapomniane jabłko. Człowiek najwyraźniej nie pojął mojej aluzji, która odnosiła się do godzin pracy i przyniósł mi trzy opakowania gotowego ryżu o tajemniczym opisie サトウのごはん (ryż cukrowy?) i dwie paczki zalewajek misoshiru, obwieszczając wszem i wobec, że odżywiam się dużo gorzej niż on, co musiało bardzo go podnieść na duchu.


Ryżu jeszcze nie jadłam, ale mam nadzieję, że nie jest słodki, jak wskazuje jego nazwa, bo znowu od jednej z tłumaczek, która kończyła już pracę, dostałam sos do yakisoba i curry. A słodki ryż nie będzie mi zbytnio do tego pasował.


Na wieść o moim nieszczęsnym żywocie, Asia, jedna z dziewczyn z hali przyniosła mi bochen chleba. W pobliżu domu ma piekarnię, gdzie pieką chleb tradycyjnymi metodami według domowego przepisu. Muszę przyznać, że na prawdę był bardzo dobry. Zdjęcia nie ma, bo chleb już zjadłam i nie myślałam wtedy o fotografowaniu.

Na szczęście dzisiaj sobota, więc mogłam po pracy wyskoczyć na zakupy i nawet nabyłam składniki, żeby zrobić curry. W końcu ja również użyję kuchni do czegoś innego niż ugotowanie wody na herbatę ;)

niedziela, listopada 11, 2007

Życia tłumacza-robola ciąg dalszy

Ostatnio pewna istota zwróciła mi uwagę (i to dosyć bezczelnie wysyłając mi mailem adres tego bloga), że czuje się on bardzo samotny. Tak więc przejęta jego losem, postanowiłam go odwiedzić i zobaczyć, co u niego słychać. Faktycznie, marnie z nim.
Moje trzymiesięczne baito stopniowo zmieniło się w regularną pracę. Początkowo miałam siedzieć w fabryce do końca września, ale ostatecznie zgodziłam się zostać miesiąc dłużej, a potem kolejny i teraz wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że nie wracam jeszcze w rodzinne strony.
Przez ten czas zdążyłam się przeprowadzić do nowego mieszkania, dodam, że wygląda dużo lepiej od poprzedniego, które wprawdzie czyste i przestronne, ale jednak miało zero osobowości. Nie wspominając o starej wersalce, na którą byłam skazana i której sprężyny odczuwałam każdą częścią mojego ciała.
Tłumacze w fabryce też się pozmieniali i nowi straszą mnie teraz swoją wiedzą i doświadczeniem. Poza tym z dnia na dzień coraz bardziej przemieniam się w regularnego pracoholika i już nawet jak mam wolne, co zdarza się bardzo rzadko i tak myślę o pracy. W sumie trzeba też przyznać, że na nic innego nie mam czasu pracując codziennie od 11 do 22 i mając wolne tylko w niedziele. Dobrze, że istnieje coś takiego jak zakupy przez Internet, bo w przeciwnym razie pewnie nie miałabym co zrobić ze swoją pensją i bezsensownie odkładałaby się na koncie. Zamiast tego stwierdziłam, że w końcu dojrzałam do PS2 i takową nabyłam, nieźle się najpierw męcząc by znaleźć tę wściekle różową wersję, bo żadna inna oczywiście nie wchodziła w grę i tak mój majtokowo-różowy DS ma teraz młodszą siostrę.
Oto ona :D


Póki co jedyne gry jakie posiadam na nią to Final Fantasy X i XII oraz dwie mało interesujące pozycje, które dostałam razem z konsolą, a które zupełnie mnie nie zainteresowały, ale i tak z braku czasu tylko niekiedy poświęcam rankiem pół godziny swej uwagi Tidusowi i jego przygodom.


Dzięki już wcześniej wspomnianej możliwości zakupów przez Internet poszerzyłam swoją kolekcję gier. Moje najnowsze nabytki:


A tutaj już tylko moja pełna kolekcja gier na DSa. Nie jest zbytnio imponująca.


Po wypróbowaniu obu wersji językowych najnowszej Zeldy na DSa, nie mogłam się powstrzymać, by nie sprowadzić sobie wersji japońskojęzycznej. Ona ma CZYTANIA ZNAKÓW, które pojawiają się po dotknięciu stylusem złożenia. Odurzające :D Dzięki temu bije na głowę wersję europejską, która nie dostarcza takich rozrywek i nie ma na co kliknąć, by się pojawiły czytania :( Język łaciński definitywnie zmniejsza frajdę. Nie wspominając już o tym, że gra jest po prostu śliczna. Wystarczy spojrzeć:

Fabułę też ma niczego sobie i przez cztery dni pobytu w domu, gdy musiałam zmienić opony na zimowe (bo co by było, gdybym przez śnieg nie mogła dojechać do pracy), nie mogłam się od niej oderwać. Jedynie raz, o jakiejś późnej godzinie nocnej, gdy za ścianą spali rodzice, a gra wymagała ode mnie krzyknięcia w mikrofon, musiałam niechętnie odłożyć ją do rana ;)

sobota, lipca 21, 2007

ciężki tydzień

Właśnie minął mi ciężki tydzień. Pełen nadgodzin i stosów tłumaczeń. W poniedziałek rano, starszy pan F przyniósł stosik ok. 140 stron materiałów szkoleniowych po japońsku. Jak się okazało szkolenie miało być w tę sobotę. Chcąc nie chcąc musiałam usiąść i zabrać się za tłumaczenie. Szczęście, że na tydzień pojawiła się w naszym dziale trzecia tłumaczka i to z laptopem (A swojego nie posiada), dzięki czemu mogłyśmy podzielić materiały na pół i razem nad nimi przysiąść. Bez niej nie wiem jakbym to zrobiła, szczególnie, że zawartość była przepakowana specjalistycznym słownictwem z produkcji i ekonomii, co raczej nie jest moją specjalnością i sama nie miałabym pojęcia, że istnieje „wartość dodana”, czy „produkcja pchana”, nie mówiąc już o masie innych, równie obco brzmiących zwrotów. Dobrze, że E jest doświadczonym tłumaczem z bagażem doświadczeń i mogła mi pomóc w różnych niezrozumiałych miejscach. Mój notesik poważnie zapełnił się nowymi słówkami, które powinnam opanować na przyszłość. Poważnie doskwiera mi brak Internetu, ponieważ nie mam możliwości sprawdzenia niezrozumiałych pojęć, czy chociażby nazw własnych.

W każdym razie tydzień był ciężki. A radośnie uciekała do domu po 14.00, a my z E siedziałyśmy do 17.00, a w dwa ostatnie dni nawet do 19, bo nie nadążałyśmy z pracą, szczególnie, że od 6.00 do 14.00 są zawsze polscy pracownicy i wciąż trzeba wykonywać jakieś tłumaczenia ustne. Poza tym regularnie od dwóch dni na 5min przed przerwą śniadaniową zjawia się przy mnie mój ulubiony Japończyk i z przepraszającym uśmiechem prosi o tłumaczenie, ponieważ codziennie szkoli dwóch panów z działu inżynierii w zakresie oprogramowania i innych rzeczy związanych z elektroniką. Tak więc przerwa też mi przepada i na ponad godzinę pogrążam się w świecie softu próbując rozszyfrować, czy to, co mówi Japończyk mam tłumaczyć, czy też jest to jego zwyczajowe mówienie do siebie.

Na szczęście wczoraj udało nam się skończyć, choć jeszcze w nocy poprzypominała mi się masa rzeczy, których zapomniałam poprawić w swoim tłumaczeniu (mam nadzieję, że E jakoś sobie radzi, bo to ona tłumaczy dziś szkolenie na żywo) i nie jestem zbytnio zadowolona z tego powodu. Oczywiście nie obyło się bez przeszkód nie do pokonania. Wczoraj zaraz po 18.00 rozległ się na hali alarm przeciw pożarowy i wszyscy musieli opuścić budynek, co nie bardzo było nam na rękę, bo chciałyśmy skończyć i już jak najszybciej wracać do domu.

Dobrze, że mam wolny weekend. Mogę wyskoczyć do miasta na Internet i może w końcu dotrę do mechanika z biedną Rzepą. Jeśli tylko uda mi się go znaleźć ;)

niedziela, lipca 15, 2007

samochód mieć

Stałam się dziś szczęśliwą posiadaczką samochodu. W pracy wołają na niego pancerniak :) To tata pożyczył mi Rzepę i nie muszę się już martwić, jak mam wrócić po pracy do domu. Do tej pory, co rano jeździłam samochodem innej tłumaczki, ale niestety wracać musiałam autobusem. Było to dosyć uciążliwe. Musiałam maszerować 20min drogą do najbliższego przystanku w wiosce (fabryka leży w polach), jechać PKSem do Centrum tylko po to, by tam przesiąść się w autobus miejski i jechać znowu w tym samym kierunku, z którego właśnie przyjechałam, by w końcu wylądować w pobliżu swojej ulicy. Ostatecznie powrót, który samochodem zajmuje 15-20min, mi zabierał ok. 2h. Teraz będę mogła odetchnąć.

Dziś z samego rana posadzili mnie za kierownicą i kazali wozić się po mieście. Bo muszę dodać, że za kółkiem nie siedziałam już od jakiś dwóch lat, jak nie więcej (kiedy rodzice A, mojej nowej współlokatorki, usłyszeli, że dostanę samochód, od razu zaniepokojenie zapytali od ilu lat mam prawo jazdy – od ponad siedmiu, co ich znacznie uspokoiło, bo nie kłopotali się już pytać, czy w ogóle jeżdżę ;) Jeszcze się rozruszam.

Na początek pokazałam rodzince moje miejsce pracy, cykneliśmy sobie zdjęcie pod fabryką ;p i pojechaliśmy na Starówkę, która na prawdę jest bardzo ładna. Kręciliśmy się po niej kilka godzin. Mieliśmy również w planach obserwatorium, ale ostatecznie obiad zajął nam zbyt dużo czasu i już nie zdążyliśmy na seans. Może wybiorę się innym razem.

Prócz samochodu dostałam też smycz do laptopa. Przez ostatnie dwa tygodnie po prostu zostawiałam go na biurku na hali, ale jednak nie czułam się z tym zbyt bezpiecznie. Nawet Japończycy zwrócili mi uwagę, że lepiej mieć łańcuch zabezpieczający. W sumie im się nie dziwię, szczególnie, że jeden stracił już nowe buty (warte ok. 160zł), które kupił dzień wcześniej, o czym powiedział mi szeptem inny. A także o bateriach, które znikają w tajemniczy sposób z pilotów pozostawionych bez opieki. Po prostu pięknie. Zrobiło mi się strasznie wstyd, gdy o tym usłyszałam. Od jutra definitywnie przypinam laptopa do stołu.






czwartek, lipca 12, 2007

aktorami bądźmy

Produkcja filmu wstrzymuje praktycznie całą linię na półtora dnia. Pracownicy fabryki przeistaczają się w aktorów i oddają pod komendę dosyć wysokiej jak na Japonkę pani reżyser. Film ma być wyświetlany na całym świecie, głównie w sklepach z elektroniką.

Cały wczorajszy dzień poświęcono na przygotowanie otoczenia, poustawianie niezbędnych rekwizytów, wyszorowanie podłogi, ustalenie, kto, gdzie zajmie, jaką pozycję i w jaką rolę się wcieli. Celem jest pokazanie, że do wytworzenia naszego produktu wcale nie potrzeba tak wielu ludzi, dlatego przy taśmie stanęło dziś około dziesięciu osób, a pozostała dwudziestka wolna od pracy, przeniosła się w okolice pokoju treningowego, by jakoś zabić czas. Hala po prostu lśni czystością. Nawet szyby kurnika (tak woła się tu na pomieszczenie, czy może domek ustawiony na środku linii) rażą oczy swoim blaskiem.

Już z samego rana pojawia się ekipa filmowa, w skład której wchodzą Polacy i Japończycy. Na początek jeden z panów zostaje ustawiony przy maszynie do podnoszenia. Przez pól godziny musi podnosić i opuszczać jedno pudło, a że robi to pierwszy raz, jakoś nie od razu chce mu wyjść tak, jak powinno. Zaaferowani Japończycy z naszego działu cały czas udzielają mu rad, które mają mu, choć trochę pomóc. Biedak, nie dziwię się, że był taki zestresowany. Nie dość, że pani reżyser cały czas krzyczała do niego rirakksu, bo nie podobał jej się wyraz jego twarzy, to jeszcze wszyscy inni Japończycy wokół sądzili, że jak mu powiedzą to samo, po raz setny, to lepiej sobie poradzi.

Na drugi ogień idą panie od śrubek. Tu też było interesująco. Zdenerwowani ludzi mylili ustawienia wkrętaków i gdy pani reżyser krzyczała akushion, zamiast wkręcać, próbowali wykręcać, co nie zapowiadało szybkiego końca ujęć. Zdecydowano się nawet na kilka zbliżeń i to dopiero wywoływało bladość na twarzach.

Ostatecznie jednak przeszli po nas jak burza i o 10.00. byliśmy już wolni, a raczej była przerwa, po której trzeba było przywrócić wszystko do poprzedniego stanu. To zabawne, jak bardzo filmy o fabrykach mijają się z prawdą i pokazują raczej proces, o którym się marzy, a nie taki, jaki istnieje na prawdę.

poniedziałek, lipca 09, 2007

dzień z życia tłumacza-robola

O świcie podrywa mnie budzik nastawiony już na stałe na 4.50. W dreszczach zwlekam się jakoś z łóżka i dociągam do łazienki na szybki opryskiwanie wodą. Muszę jeszcze zrobić sobie jakieś śniadanie do pracy (bo stołówka zacznie działać dopiero od połowy lipca) i spakować kompa i inne rzeczy, które noszę ze sobą. Pozostaje mi jeszcze parę minut na wchłonięcie napoju kawowego (znalazłam go w Biedronce) w trakcie ubierania butów. O 5.25 jestem już przed blokiem i czekam na E.(też tłumacz), z którą co rano zabieramy się do pracy.

Droga zabiera nam jakieś 15min, więc mam jeszcze chwilę czasu, żeby białym korytarzami dotrzeć do swojej szafki i zostawić tam część rzeczy. Po drodze podbijam swoją kartę, która jest równocześnie kluczem do większości drzwi w fabryce. Ponownie białymi korytarzami (za pierwszym razem wydały mi się sterylnie czyste i jakoś tak raziły w oczy swoją bielą) docieram do jednych z drzwi. Za nimi jest mój departament. Tam już wszystko jest szare oświetlone światłem jarzeniówek. Sam departament składa się z wielkiej sali z taśmami, pokoi sprawdzających jakość wyrobu, pokoju treningowego i paru magazynów. To mniej więcej obszar pracy mojej i drugiej tłumaczki, z którą z resztą dzielę mieszkanie. Przez szybę w jednym z magazynów można dostrzec postacie w białych kombinezonach. To ludzie pracujący w clean room’ie. U nas specjalne stroje nie są wymagane. Polacy muszą tylko nosić specjalne białe butki. Tłumacze i Japończycy chodzą po prostu w obuwiu sportowym.

W chwili obecnej działa tylko jedna taśma. Druga jest w budowie. Kręcą się przy niej masy Malezyjczyków, o których początkowo myślałam, że to Japończycy-robole, dlatego dodawszy do tego jeszcze kilkunastu Polaków w okolicy działającej taśmy, daje to niezły tłok.

Tak więc na szóstą docieram do biurek ustawionych w rogu hali, zaraz za taśmami (teraz są dokładnie zastawione popakowanymi zestawami). Mam chwilę, by ustawić komputer i biegnę tłumaczyć plan dnia. Potem już praktycznie cały czas jestem na nogach, podążając jak cień za którymś z Japończyków i od czasu do czasu biegnąc w miejsce, gdzie mnie potrzebują, bo my jesteśmy tylko dwie, a Japończyków stanowczo więcej. Pierwszeństwo do tłumacza mają oczywiście szefowie, więc jeśli jakiś pojawia się na hali, to właśnie za nim trzeba chodzić.

Potem pozostaje już tylko bieganie. A to trzeba przetłumaczyć jak lutować płyty, czy jak działa machina do ich sprawdzania. Często też pojawiają się problemy w stylu brakuje tego, skończyło się tamto, gdzie jest to, a gdzie ustawić coś innego. Do przerwy, czyli do 10.00 rzadko zdarza się chwilka na odpoczynek przy biurku, chyba, że trzeba przetłumaczyć coś pisemnie.

O 10.00 tłumy ruszają w stronę stołówki, bo tylko tam wolno jeść. Jest ona stanowczo za mała, by pomieścić wszystkich, a i tak nie z każdego miejsca pracy przerwa jest o tej samej porze. Kolejne cztery godziny do 14.00 nie są zbyt interesujące. Jeśli na hali nie ma szefa, czy też zbyt wielu Japończyków jedna z nas może usiąść i zająć się stosikiem pisemnego tłumaczenia, którym już pierwszego dnia nas zasypano, druga kontroluje, czy nigdzie nie jest potrzebne tłumaczenie. Początkowo trzymali nas do 17.00, ale pewnie stwierdzili, że i tak nic nie robimy, więc szkoda naszego czasu, a ich kasy za nadgodziny. Teraz już cały czas wychodzimy o 14.00.

środa, lipca 04, 2007

koniec i początek

W piątek zrzuciłam się z bagażami do Wałbrzycha (żegnaj Warszawo), a w poniedziałek pognałam już do Torunia. W między czasie udało mi się przepakować (w zestaw, który miałam w Japonii, choć głowę dam sobie uciąć, że tym razem waliza i plecak ważyły dużo dużo więcej), spotkać z kilkoma znajomymi, a nawet zacząć uczyć się dziwnych słówek w stylu „substrat 52 cale”, „kompensacja absolutnego zera” czy „separator odśrodkowy”, no i doszły moje super koszulki robocze w kolorze czarnym. Pięć na pięć dni tygodnia. Od jutra powinnam zacząć ich używać.

Mieszkanie w Toruniu okazało się całkiem sympatyczne, choć na ostatnim piętrze i myślałam, że ducha wyzionę taszcząc swoją walizę po schodach. Osiedle też nie jest złe. W pobliżu parę sklepów. Na obrzeżach Torunia, więc blisko do pracy. Wokół pełno małych domów wyraźnie pozostałości podmiejskich, które w końcu wchłonęło miasto. Jedynym minusem są psy z tych domów. Nocami szczekają jak szalone. Na szczęście teraz chodzę już tak zmęczona, że nawet to mi nie przeszkadza w spaniu.

środa, czerwca 27, 2007

kolejny busy day

Dziś wstałam rano (bardzo rano jak dla mnie) z zamiarem wybrania się do mojego pracodawcy w sprawie szczegółów dotyczących pracy tłumacza, którą od 2 lipca zaczynam w Toruniu. Nie muszę chyba dodawać, jaki wstręt odczuwam do porannego wstawania i wciąż mam nadzieję wykorzystać w pełni te kilka poranków, które mogę smacznie przespać, zanim pogrążę się w życiu shakaijina wstającego o porach, które nie mieszczą mi się w głowie.
Nic to, wstałam, zjadłam śniadanie i już miałam wychodzić, gdy zadzwonił telefon. Okazało się, że mój pracodawca chory i nie spotka się ze mną odbyliśmy za to długą rozmowę przez telefon pełną niezbędnych instrukcji i pouczeń.

W każdym razie wiem już, że najbliższe trzy miesiące przesiedzę w Toruniu (z niedługim urlopem gdzieś po drodze). Zapowiada się nieźle. Zakwaterują mnie w pełni wyposażonym mieszkaniu, które będę dzieliła z koleżanką ze studiów. Do pracy też mają dowozić samochodem. Jednym słowem: nie ma co narzekać. Ciekawe tylko, co będę mówiła, gdy już zacznę. Praca w fabryce może być bardzo uciążliwa.

Skoro miałam tyle czasu dziś rano (po południu planuję jeszcze spotkanie na granie i pożegnalne sushi, a potem już tylko szał pakowania), postanowiłam zrobić coś produktywnego z moim czasem, czyli pogrzebać na sieci. I co?
I właśnie się dowiedziałam, i to całkiem przypadkiem, że miałam w lutym wystawę swoich zdjęć na Uniwersytecie Opolskim podczas cyklu imprez pt. "Bliżej kultur. Japonia".
Przyznaję, że gdzieś w otchłaniach mej pamięci majaczy jakiś moment, kiedy zgodziłam się, by wykorzystali moje zdjęcia na jakiejś imprezie kulturalnej, ale większej uwagi już temu dłużej nie poświęcałam. Dopiero dzisiaj googlując swoje imię (ludzie nieraz tak robią z nudów) przypadkiem wpadłam na tego bloga. Okazuje się, że nie tylko wykorzystali parę moich zdjęć, ale zrobili z nich całą wystawę.

wtorek, czerwca 26, 2007

owocne sprzątanie

W końcu jakiś sukces.
Sprzątając dziś rano przypadkiem znalazłam pocztówki z Hongkongu, których szukałam odkąd wróciłam do Warszawy, czyli prawie od roku, bo zapomniałam wspomnieć w tych pięciu rzeczach o mnie, że choć jestem pedantyczna, to jednak czasami, nie wiadomo dlaczego, padam ofiarą chaosu.





Uważam, że świetnie oddają istotę Hongkongu. Szczególnie dwie ostatnie, na których widać ten natłok wszystkiego, który jest tak charakterystyczny dla Kowloon.

niedziela, czerwca 24, 2007

pięć rzeczy o mnie

Już od jakiegoś czasu zalega mi zobowiązanie nałożone na mnie przez Aśkę do napisania pięciu rzeczy o sobie. W końcu stwierdzam, że nie ma co dłużej zwlekać, więc oto one:

Moim największym uzależnieniem jest prażony słonecznik. Jestem w stanie „dzióbać” go na okrągło dopóki mi się nie skończy. Gorzej, bo trudno go znaleźć w Warszawie. Wciąż nie rozumiem, jak to możliwe, że tutaj nie ma prażonego i patrzą na mnie jak na ufoludka, gdy pytam w sklepie, czy mają. Dlatego zawsze jadę do domu praktycznie z pustym plecakiem, a wracam obładowana słonecznikiem. Poza tym jestem wybredna. Nie może być to jakikolwiek słonecznik, tylko obowiązkowo prażony z solą i przyprawami. Najlepiej firmy Sonpex ;)

Chętnie oglądam wszystko o tematyce sportowej. Filmy, seriale, anime, co nie znaczy, że lubię oglądać prawdziwy sport. Wyjątek stanowi łyżwiarstwo figurowe, ale odkąd nie mam telewizora przegapiam wszelkie transmisje z zawodów.

Uwielbiam gry. Wszelkiego rodzaju. Moja mama uważa, że to rodzinne (oczywiście od strony taty). W karty np. mogę grywać godzinami (szczególnie 66), jeśli tylko uda mi się znaleźć partnerów. Jest to nieodłączny element wszelkich wyjazdów.

Jestem typem pedantycznym. Może nawet chorobliwie pedantycznym. Szalenie irytuje mnie nieodkładanie rzeczy na ich miejsce (które sama wcześniej ustaliłam), co nie znaczy równocześnie, że samej zawsze chce mi się je porządkować. Toleruję bałagan tak długo, jak sama go robię.

Pasja do zdjęć. Lubię zarówno oglądać te zrobione przez innych jak i sama robić. Szczególnie znajomym (uciekają jak tylko widzą aparat w moim ręku). Nie znaczy to oczywiście, że umiem je robić, ale przecież to nie o to chodzi. Wciąż planuje kupić sobie jakąś książkę o fotografii cyfrowej i się podszkolić, ale na razie to tylko plany.

Chyba wyszło pięć. Oryginalnie jest to łańcuszek, który należy przesłać dalej pięciu osobom prowadzącym bloga, ale ponieważ czytuję tylko jednego, zakończę na sobie.

niedziela, kwietnia 01, 2007

termin

Niestety chwilowo muszę wstrzymać wszelkie posty o mahjongu czy wyprawie do Chin.
Parę dni temu dostałam maila od mojego promotora z informacją,
cytuję:
"...najpóźniej 17 kwietnia w moim segregatorze powinny się znaleźć pierwsze wersje prac dyplomowych.",
który teraz nie daje mi spać po nocach.
Tak więc siedzę i piszę i piszę i piszę.

sobota, lutego 24, 2007

kurs francuskiego

No i zapisałam się w końcu na kurs francuskiego, do czego zamierzałam się już od dłuższego czasu. Trzeba w końcu odświeżyć zapomniany język, żeby cztery lata potu i łez w liceum nie poszły tak zupełnie na marne.

Za namową Tachi zdecydowałam się na Alliance Francaise, którego kursy odbywają się w BUWie. W prawdzie trochę daleko, ale przynajmniej zmusi mnie to do wychodzenia z domu.

Wczoraj miałam już rozmowę i test kwalifikujący do grupy. Okropnie było :) Od razu na wejściu zostałam zalana potokiem niezrozumiałych słów po francusku. Przygnębiające jest to, że pięć lat temu pewnie bym je jeszcze zrozumiała. Trudno. Teraz pozostaje mi grzecznie stawić się w poniedziałek na pierwsze zajęcia.



środa, lutego 14, 2007

Wielka Wyprawa - Chiny i Hongkong

W końcu zabrałam się za spisywanie naszej wielkiej wyprawy do Chin i Honkongu.

Wszystkich zainteresowanych odsyłam do postów z września:
1 września: wyprowadzka
2 września: Tokio - Hongkong
3 września: Hongkong - Lantau
6 września: koszmarne początki (Hongkong - Guangzhou - Chongqing)

W miarę spisywania postów będzie przybywać.



Mahjong: zasady gry

Będąc miłośniczką gier wszelkiego rodzaju, od wielu lat interesuję się mahjongiem i kiedy tylko mogę próbuję zebrać trzy osoby do gry, co powiem szczerze wcale proste nie jest. Moja fascynacja ma częściowo ujście w spisywaniu zasad gry. Idzie mi to wolno, ale stopniowo posuwa się do przodu i na pewno zostanie kiedyś ukończone. Są to zasady czysto japońskie (tylko takie znam) zaczerpnięte z japońskich książek o mahjongu. Wiele nazw zostawiłam w oryginalnym brzmieniu, co może być pewnym utrudnieniem dla początkujących i nie znających języka, i za co przepraszam. Być może kiedyś dokonam poprawek i dodam też nazewnictwo angielskie bądź polskie.

13. Najważniejsze rodzaje YAKU.
14. Inne rodzaje YAKU.
15. YAKUMAN.
16. Najpopularniejsze kombinacje różnych YAKU.




Mahjong: krótka historia

Mahjong, czy też mah-jong lub mah-jongg (z chińskiego znaczy „gra wróbli”, prawdopodobnie od dźwięku mieszania kamieni), a w wersji japońskiej jako mājan 麻雀 jest czteroosobową grą pochodzącą z Chin.

Jedna z legend o mahjong’u mówi, że grę tę rozpowszechnił słynny chiński filozof Konfucjusz około 500 lat p.n.e. Według legendy pojawienie się gry w danych prowincjach Chin, pokrywało się z obecnością Konfucjusza i rozprzestrzenianiem jego doktryn. Również w symbolice kamieni mahjong’a ze smokami doszukuje się trzech cnót konfucjańskich.

Inna teoria głosi, że mahjong rozwinął się z chińskich kart i domina ok. 1850r. Wielu historyków wierzy, iż mahjong bazuje na grze karcianej Ma Tiao z okresu dynastii Ming.

W 1949r. wraz z powstaniem Chińskiej Republiki Ludowej zakazano w Chinach hazardu i wszelkich gier w tym mahjong’a. Powrócił on do życia dopiero w czasie Wielkiej Proletariackiej Rewolucji Kulturalnej zapoczątkowanej przez Mao Zedonga w 1966r. i do dziś jest jedną z najbardziej popularnych gier w Chinach.

W Japonii mahjong pojawił się około 1907r., ale popularność zyskał dopiero w latach dwudziestych (w tym samym czasie dotarł też na Zachód). Japońska wersja została trochę uproszczona, a zasady zmienione. Japończykom udało się jednakże zachować tradycyjny charakter i naturę gry.

Ostatnio mahjong zaczyna być coraz bardziej popularny, chociażby dzięki pojawieniu się tzw. wersji jednoosobowej czyli Solitaire Mahjong, która jednakże z oryginalną grą ma niewiele wspólnego. Powstają także filmy związane z grą, np. seria Kung-fu Mahjong, czy anime Akagi, jak również jej wersje elektroniczne.


Kasetka na zestaw do mahjonga ze smokiem i feniksem


Tradycyjny zestaw do gry mahjong. Ręcznie robiony z kości na bambusie.



Wersja mahjong'a na PSP.


Okładka filmu DVD "Kung-fu Mahjong".


Okładka serii anime na DVD "Akagi".