wtorek, września 29, 2009

時差ぼけ

Nie mogę spać. Od dwóch dni budzę się o 4 rano i dalej kaplica.
Właśnie zeszłam do salonu, gdzie zostawiłam kompa i udało mi się nie obudzić całego domu, tylko biedny kot śpiący na fotelu padł ofiarą mojego jetlaga.
Rodzinka dostała prezenty z Chin i nawet koszulka dla taty okazała się być w dobrym rozmiarze.
Reszta upominków czeka na rozdanie i chwilowo zajmuje cały stół w jadalni. Śniadanie dziś jemy na stojąco ;-p
W domu nastąpiły zasadnicze zmiany - pojawiła się nieznana kostka na podjeździe. Widać, że nie próżnowano pod moją nieobecność. Na razie jest tam też góra piachu, ale już niedługo nasi goście będą mieli gdzie zaparkować samochód.
Za to mój samochód porzucony w mieście. Jutro muszę się po niego pofatygować do garażu przy starym mieszkaniu. No i na przegląd i po ubezpieczenie. Na szczęście okazało się, że dziwne hałasy dochodzące z okolic silnika to nie rozrząd tylko uszczelka. Ufff....

niedziela, września 27, 2009

z Warszawy

Wróciłam. Padam na twarz ze zmęczenia. W Chinach już od siedmiu godzin smacznie bym spała.
Tak więc idę do łóżka, bo jutro z samego rana mam pociąg do Wałbrzycha.
Powoli zaczynam mieć na prawdę dosyć pociągów.

sobota, września 26, 2009

znowu w Pekinie

No to wróciłyśmy do stolicy Chin.
Muszę przyznać, że chyba niezbyt lubię Pekin. Szczególnie po pobycie w Szanghaju nie mogę powiedzieć, by Pekin należał do moich ulubionych miast.

Szanghaj jest nowoczesny, bogaty, bardziej zachodni. To prawdziwy raj dla zakupoholików. Obecne przygotowania do Expo 2010 sprawiają jednak, że wygląda jak wielki plac budowy. Wyjście z metra na Pudong i dotarcie do Jin Mao Tower zajęło nam masę czasu. W końcu jednak udało się wjechać na to 88 piętro super szybka winda (40s) za 88RMB i obejrzeć super widok na miasto z lotu ptaka. Orient Pearl też było widać (właśnie dlatego wybrałyśmy wieżę Jin Mao a nie samą Perłę). No i było widać niebieskie niebo, co się nie zdarza w Pekinie. Bardzo przyjemne uczucie.

Z Szanghaju wyskoczyłyśmy też do jednego z nieb - Suzhou. Jest ono pełne klasycznych ogrodów i kanałów. Dokładnie takie, jak je sobie wyobrażałam. Niestety do drugiego nieba - Hangzhou nie udało się pojechać, bo tym razem mnie zaatakowała bakteria, a we wszystkie inne dni siąpiło :-/

W sumie czas spędzony w Szanghaju był takim prawdziwym odpoczynkiem po intensywnym tempie zwiedzania, jakie sobie od początku narzuciłyśmy. Normalnie jak prawdziwe wakacje :-) Wiele wieczorów spędziłam wyciągnięta na bardzo wygodnej kanapie w przyhostelowym barze. Miło ja wspominam. No i te zakupy... Prawdziwy szał! Pozbyłam się masy pieniędzy nabywając trochę chińskich ubrań, w tym super koszulkę z królikami, która kupiłam jeszcze w Pekinie, ale w Szanghaju był ten sam sklep więc zostawiłam nim naddatek pieniędzy, jaki mi został pod koniec podróży. No i oczywiście herbatę też nabyłam. To było chyba moim największym wydatkiem tutaj (w sumie jakieś 325RMB). W każdym razie plecak został wyładowany do granic swoich możliwości.

A. nabyła upragnionego Xboxa w wersji japońskiej (w domu ma już jednego europejskiego) i zwinęła miskę z sieci japońskich fastfoodów - Yoshinoya.
Jak nie wrócimy do domu na czas, to znaczy, ze zgarnęli nas na granicy i siedzimy w małym, ciemnym i wilgotnym chińskim wiezieniu.
Będziemy jak ostatni cesarz Chin Pu Yi - 15 lat w wiezieniu, by nauczyć się, jak być dobrym obywatelem...

Kilka zdjęć z Pudong i wieży Jin Mao:



 Suzhou:



 Wspaniałe muzeum w Szanghaju:



Przejażdżka Maglevem - superszybki pociąg magnetyczny:




Wielkie przepakowywanie przed powrotem do Pekinu:

Przykładowe ceny:
hostel w Szanghaju - 60RMB/noc
śniadanie - 21RMB
bilet kolejowy do Suzhou - 384RMB
pierogi - 3,2RMB
koszulka - 25RMB
piwo - 8RMB
woda - 2RMB
pepsi - 5RMB
przejażdżka Maglevem - 80RMB

piątek, września 18, 2009

deszczowy Nankin

Chiny wciąż zalane deszczem. Przynajmniej dziś pada znacznie mniej niż wczoraj. Postanowiłyśmy zmienić plany i jedziemy stąd bezpośrednio do Szanghaju. Deszczowa pogoda będzie się jeszcze utrzymywała jakieś dwa dni i stwierdziliśmy, ze w dużym mieście będzie więcej do roboty. Mamy pociąg o oszałamiającej godzinie 00.49. Dużo czasu na dokładne zapoznanie się z dworcem. W sumie mogliśmy jechać jutro rano, bo to tylko 4h, ale jakoś tak wyszło...

Dziś każda z nas zwiedza na własna rękę. Ja mimo kiepskiej pogody zdecydowałam się pojechać do Zhongshan Mountain National Park. Można w nim znaleźć grobowiec Ming (najbardziej podobała mi się aleja kamiennych zwierząt - Sacred Avenue, reszta zbyt różowa), mauzoleum dr. Sun Yat-Sen (dosyć imponującą budowlę mu odstawili) i świątynia Linggu z bardzo wysoką pagodą, na którą oczywiście musiałam się wdrapać. Niestety kiepska pogoda i smog bardzo utrudniły zobaczenie czegokolwiek ze szczytu. Przynajmniej nie padało, a to już duży plus.

Na miejscu spotkałam dwie Australijki - matkę z córką. Okazało się, ze zatrzymały się w tym samym hostelu, co my. Wypiłyśmy razem kawę w jednej z parkowych kawiarni.

Sam Nankin jako miasto chyba już zawsze będzie mi się kojarzył z kawą. Na każdym kroku można tu znaleźć kawiarnię. Są nawet kioski z kawa, co jak na Chiny wydaje mi się dosyć niezwykle. W żadnym innym mieście nie widziałam, by było tego tyle. Poza tym nie zrobił na mnie jakiegoś specjalnego wrażenia, choć dzień w parku był bardzo przyjemny i okolica urokliwa, wiec może to wpływ pogody i tej ogólnej szarości. Przynajmniej nie wyjadę stad z poczuciem niedosytu :-)






Przykładowe ceny:
bilet wstępu do parku - 80RMB
kawa - 15RMB
bilet wstępu do Grobowca Ming - 70RMB
Internet - 9RMB
 

czwartek, września 17, 2009

Luoyang - Nankin (821km)

Dziś dotarłyśmy do Nankinu. Nocujemy w Jasmine International Youth Hostel (50RMB za noc). Miałyśmy wagon pełen barbarzyńców z Belgii i Chińczycy, którzy okazali się szczęśliwcami dzielącymi przedział z gaijinami, wyglądali na dosyć zagubionych. To już chyba ostatnia tak długa podróż przed powrotem do Pekinu. Przez resztę czasu planujemy kręcić się w okolicach Szanghaju.

A. niestety się pochorowała. Najwyraźniej Trilac przegrał z ta masa kanapek z krewetkami, które radośnie wczoraj wcinała. Ona legła padnięta w pokoju, a ja wybrałam się na rekonesans okolicy i poszukiwanie jedzenia, które będzie do strawienia przez rozstrojony żołądek.

Niestety pogoda się popsuła. Leje cały czas. Chyba również tym razem Żółte Góry nie są nam pisane i znowu będziemy musiały je ominąć. Zapewne bezpośrednio z Nankinu pojedziemy do jednego z chińskich nieb - Hangzhou. Teraz siedzimy w kafejce internetowej (darmowy Internet w hostelu chodzi w sposób przerywany) i staramy się przeczekać najgorszy deszcz. Planujemy odwiedzić dziś Nanjing Museum, jeśli tylko uda nam się tam dotrzeć.

    Zakątek wypoczynkowy w naszym hostelu w Nankinie


Przykładowe ceny:
autobus miejski - 2RMB
Jasmine International youth Hostel - 50RMB / noc
bilet kolejowy Nankin-Shanghai - 93RMB

środa, września 16, 2009

groty Longmen

Rano pożegnałyśmy Włocha, wymeldowałyśmy się z "hostelu" i ruszyłyśmy na dworzec. Postanowiłyśmy zostawić bagaże w przechowalni, żeby nie wracać po nie do hostelu, który jest na prawdę daleko. Na dworcu skasowali nas aż 10RMB za przechowanie plecaków! No trudno. Lepsze to niż 2h w autobusie, które musiałybyśmy zmarnować wracając po nie do hostelu.

Do grot dojechałyśmy bez większego problemu autobusem nr 81 z dworca. Niestety w porównaniu z Datong, groty Longmen okazały się sporym rozczarowaniem. Całą atrakcję stanowią tysiące podobizn buddy wyrzeźbione w skale, jednak te tutaj w większości są zniszczone. Wydały mi się być w dużo gorszym stanie niż te z Datong. No i w Datong był też wiszący klasztor, który tak mi się podobał, zaś tutaj tylko świątynia z masa schodów, w której tak na prawdę nic ciekawego nie było. No i o cenie za bilet wstępu lepiej nawet nie wspominać - 120RMB!!

Bezpośrednio z grot pojechałyśmy do Świątyni Białego Konia. Podobno to najstarsza świątynia buddyjska w Chinach. Ta też niestety większego wrażenia na mnie nie zrobiła. Bardziej podobała mi się chociażby Świątynia Niebieskiego Barana w Chengdu.

Cóż, do Luoyang pewnie więcej nie przyjadę. Jedynie żałuje, ze Shaolin zrobiliśmy tak na szybko. Chciałabym tam spędzić więcej czasu. No i nie widziałam żadnego pokazu kung-fu. Dopiero przez okno autobusu wiozącego nas do Denfeng zobaczyłam kawałek Międzynarodowego Festiwalu Sztuk Walki. Beznadziejnie :-(









    Xiangshan Temple


    White Horse Temple



Przykładowe ceny:
śniadanie KFC - 26 RMB
autobus miejski 1,5RMB
przechowalnia bagażu na dworcu - 10RMB
wstęp do Grot Lngmen - 120RMB
wstęp do Świątyni Białego Konia - 50RMB
owoce na patyku - 1RMB

wtorek, września 15, 2009

Shaolin

Odkryłyśmy, że w naszym hostelu mieszkają Polacy :-) i wszyscy razem również z Włochem postanowiliśmy pojechać w piątkę do Shaolin. Jednak ponieważ skończyły nam się pieniądze, musiałyśmy iść najpierw do Bank of China, a potem jeszcze na dworzec kupić bilety do Nankinu (udało nam się dostać hard sleepery za 195RMB) i ostatecznie do autokaru jadącego do Denfeng dotarliśmy dopiero po 11. Stacja autokarów jest zaraz obok dworca. Droga autostradą trwa ok 1.5h (bilet do Shaolin 18RMB). Na stacji w Denfeng przerzucili nas do innego autokaru jadącego pod sama świątynię.

Shaolin Temple to na prawdę droga impreza. (właśnie gdy piszę te słowa siedząc w kafejce internetowej, obok mojej klawiatury przebiega wielki karaluch, bleh!). Najpierw skasowali nas po 100RMB za sam wstęp na teren świątyni. Ponieważ już na miejscu zorientowaliśmy się, że to na prawdę wielki obszar, a my mamy bardzo mało czasu, postanowiliśmy podjechać do lasu pagód busikiem (kolejne 10RMB). Las pagód zrobił na mnie bardzo przyjemne wrażenie. Napstrykałam masy zdjęć. Prawie tyle, co pandom ;-)
Potem ruszyliśmy w góry (przejazd kolejką linową w obie strony 60RMB), gdzie okazało się, że za wstęp na ich teren również trzeba zapłacić (5RMB). Normalnie zdzierają z turystów, jak tylko mogą. Postanowiliśmy z Włochem pójść w stronę wiszącego mostu i po prostu przejść ile się da do 16.30, bo o 18 byliśmy już umówieni z naszymi Polakami przy bramie wyjściowej. Nie byliśmy też pewni, o której mamy ostatni autobus do Luoyang.
Góry były wykańczające (za dużo schodów), ale za to widoki super. No i niebieskie niebo nad głową też dodawało zdecydowanie uroku. Po drodze napotkałam mnicha, który sprzedawał podejrzane grzybki. Z wyjaśnień na migi dowiedziałam się, ze bardzo pomagają w "medytacji". Nie zdecydowałam się spróbować. Do właściwej świątyni dotarliśmy przed samą 18 i tu okazało się, ze Polacy postanowili przenocować w Shaolin, by następnego dnia móc wszystko dokładnie obejrzeć. Tak wiec już bez pospiechu obejrzeliśmy, co się dało. Przed świątynia nabyłyśmy tez z A. po wielkim sznurze dużych pachnących korali z drzewa sandałowego (takich, jakie noszą mnisi buddyjscy). Udało nam się dostać dwa za 15RMB. Powieszę je sobie gdzieś w pokoju, bo do noszenia na szyi za ciężkie.

Mam wrażenie, ze na terenie Shaolin my, jako obcokrajowcy stanowiliśmy równie dużą atrakcję dla Chińczyków, co sama świątynia. Nie jestem w stanie zliczyć, ile razy byłam proszona o wspólne zdjęcie. Włoch został nawet obdarowany chińskim dzieckiem i miał sesję zdjęciową z całą rodziną Chińczyków. Zawsze mnie zaskakuje ta ich otwarta fascynacja nami.

Na koniec okazało się, ze oczywiście ostatni autobus z Denfeng do Luoyang nam uciekł. Do Denfeng dojechaliśmy z prywaciarzem za 10RMB od osoby (chciał po 30RMB i był ostatecznie bardzo niezadowolony z tych 10RMB). Jednak do Luoyang zaproponował nam cenę po 100RMB od osoby, na co roześmialiśmy mu się w twarz i poszliśmy szukać innego transportu. Ostatecznie trafił nam się prywatny autobus po 30RMB od osoby. Niestety nie jechał autostradą tylko bardzo trzęsącą górską drogą, więc powrót zajął nam zdecydowanie więcej czasu. Za to dowieźli nas pod dworzec, gdzie zjedliśmy kolacje w ulicznej knajpce i wsiedliśmy w taksówkę do hostelu.

Po drodze Włoch złakniony owoców na patyku zatrzymał kierowcę, gdy zobaczył stragan i wyskoczył zakupić łakocie. Też na tym skorzystałyśmy. Ponowne mniam :-D

    Wejście do kompleksu Shaolin

    Las pagód w Shaolin

   
    Niesamowite góry przy Shaolin




Przykładowe ceny:
wstęp do kompleksu Shaolin - 100RMB
kolejka linowa w obie strony - 60RMB
busik na terenie Shaolin - 10RMB
wstęp na teren gór - 5RMB
bilet autobusowy Luoyang-Denfeng - 18RMB
bilet kolejowy Luoyang-Nankin - 195RMB
woda mineralna - 5RMB
2 sznury wielkich korali buddyjskich - 15RMB

poniedziałek, września 14, 2009

Chengdu - Luoyang (1229km)

Jesteśmy już w Luoyang. Mam już wrażenie, że zaczynamy zbliżać się do końca naszej podróży.

Pociąg z Chengdu oczywiście był opóźniony i zamiast jechać 20h jechaliśmy jakoś 22h. Zdążyłam już się przyzwyczaić. Po wyjściu z dworca Luoyang lokalni przypuszczają atak na obcokrajowców. Każdy chce nam coś zaproponować: nocleg w hotelu, dojazd do Shaolin, grot Longmen, Xi'an. Zapewne można by tu załatwić wszystko, choć oczywiście płacąc za to z 5 razy więcej niż się powinno. Jednej kobiecie udało się nas namówić na zaprowadzenie do hostelu. Miała ten, który chciałyśmy i prowadziła za darmo (pewnie dostaje jakąś prowizję z hostelu od każdego sprowadzonego klienta). Jednak zamiast zaprowadzić nas do hostelu, zawiodła nas pod jakiś hotel. Ostro wkurzone kazaliśmy jej się odczepić i z mapą w przewodniku ruszyłyśmy do pobliskiego Mingyuan Youth Hostel. Naszym priorytetem tym razem była możliwość zrobienie prania, bo po konnej wędrówce nasze rzeczy są w opłakanym stanie. Dlatego pierwsze co, to upewniłyśmy się, że mają pralkę dla gości. Jednak, kiedy chciałyśmy iść robić pranie, wyszło na jaw, że owszem mają taką opcję, ale za 5RMB od rzeczy, gdzie jakaś pani zabiera wszystko do domu i tam pierze. Phi. I znowu zirytowane zabrałyśmy nasze bagaże, wymeldowałyśmy się i poszłyśmy szukać Luoyang Jujia Hostel, który stoi najwyżej w rankingu na www.hostelworld.com. Jednak znalezienie go okazało się nie być taką prostą sprawą. Ponieważ nie wiedziałyśmy jak do niego dotrzeć z dworca, postanowiłyśmy szarpnąć się na taksówkę. Taksówkarz oczywiście nie chciał nas zawieść z taksometrem, tylko zażyczył sobie 30RMB. Po targach zeszliśmy do 25RMB (powinno nas to kosztować tak na prawdę ok 17RMB).

Hostel okazał się prawdziwym zaskoczeniem.
Po pierwsze jest bardzo daleko od dworca, a po drugie znajduje się po prostu na 7 piętrze bloku mieszkalnego. Jest to zwykłe mieszkanie przerobione na pokoje gościnne. Mieści się tam max. 8 osób. Prowadzi go ojciec z małym synem. Właściciel jest na prawdę miły i pomocny, choć słabo mówi po angielsku (komunikacja odbywała się za pomocą tłumacza internetowego), jednak sam hostel wydaje się być raczej nielegalnym interesem. Choć oczywiście spisano nasze dane na specjalnej karcie meldunkowej, to jednak uważam, ze to tylko pic na wodę, szczególnie, ze mały zawsze sprowadza gości po schodach i wyprowadza z osiedla. No i nie pozwolił zrobić zdjęcia bloku. W sumie plusem jest cena (30RMB za noc) i to, że jest na prawdę czysto. Do tego darmowy Internet i co nas najbardziej interesowało - możliwość zrobienie prania, bo już się zaczynałam zastanawiać, w czym Będę chodziła przez kolejne dni.

W hostelu spotkałyśmy Włocha, który zaproponował nam kolacje z jego chińskimi znajomymi. Włoch rzucił pracę i podróżuje po świecie. Był już w Japonii i wyraźnie upaja się wolnością. Chińscy znajomi, którzy przedstawili się jako Garfield (dziewczyna jest fanka rudego kota) i chłopak Garfield, okazali być się bardzo mili. Pokazali nam starą część miasta i nawet byli w stanie opowiedzieć trochę o historii. Do tego dzięki nim spróbowaliśmy pysznych owoców na patyku zalanych cukrem. Mniam. Wyglądają jak małe jabłuszka. Nie mam pojęcia, co to za owoc.
Na kolacje poszliśmy do restauracji na tradycyjny dla tego regionu "bankiet wodny". Jest to zestaw od kilku do kilkunastu dań, głównie w formie zupowatej (dlatego bankiet nazywa się wodnym). Były na prawdę dobre. Najbardziej smakowały mi ziemniaki na słodko. Włoch został namówiony na udowodnienie, ze jest prawdziwym mężczyzną i razem z chłopakiem Garfield wypili butelkę 54% alkoholu, który wypalał przełyk (spróbowałam odrobinę). My pozostałyśmy przy piwie.

Po kolacji ruszyliśmy jeszcze do baru prowadzonego przez ich znajomego. Tam nastąpiły kolejne kolejki piwa i nauka pijańskiej gry w kości. Nasz Włoch zaczepiał każdą mijaną Chinkę i próbował jej powiedzieć po chińsku, że jest piękna. Niezbyt mu to wychodziło. Szczególnie, że "dzień dobry" po chińsku w jego wykonaniu brzmiało bardziej jak "siku", co wywoływało uśmiech na twarzach przechodniów.

Ostatecznie do hostelu wróciliśmy dobrze po północy. Zaniepokojony właściciel wydzwaniał już na telefon Garfield a jego syn stał na czatach przy bramie osiedla, by nas wprowadzić do środka.
Jak nic to musi być nielegalny interes.

    Okolica hostelu Luoyang Jujia - normalnie jak chińskie Podzamcze :-)


    Wnętrze autobusu w Luoyang




Przykładowe ceny:
Luoyang Jujia Hostel - 30RMB / noc
wodny bankiet - 31RMB / osobę
autobus miejski - 1RMB