sobota, lipca 21, 2007

ciężki tydzień

Właśnie minął mi ciężki tydzień. Pełen nadgodzin i stosów tłumaczeń. W poniedziałek rano, starszy pan F przyniósł stosik ok. 140 stron materiałów szkoleniowych po japońsku. Jak się okazało szkolenie miało być w tę sobotę. Chcąc nie chcąc musiałam usiąść i zabrać się za tłumaczenie. Szczęście, że na tydzień pojawiła się w naszym dziale trzecia tłumaczka i to z laptopem (A swojego nie posiada), dzięki czemu mogłyśmy podzielić materiały na pół i razem nad nimi przysiąść. Bez niej nie wiem jakbym to zrobiła, szczególnie, że zawartość była przepakowana specjalistycznym słownictwem z produkcji i ekonomii, co raczej nie jest moją specjalnością i sama nie miałabym pojęcia, że istnieje „wartość dodana”, czy „produkcja pchana”, nie mówiąc już o masie innych, równie obco brzmiących zwrotów. Dobrze, że E jest doświadczonym tłumaczem z bagażem doświadczeń i mogła mi pomóc w różnych niezrozumiałych miejscach. Mój notesik poważnie zapełnił się nowymi słówkami, które powinnam opanować na przyszłość. Poważnie doskwiera mi brak Internetu, ponieważ nie mam możliwości sprawdzenia niezrozumiałych pojęć, czy chociażby nazw własnych.

W każdym razie tydzień był ciężki. A radośnie uciekała do domu po 14.00, a my z E siedziałyśmy do 17.00, a w dwa ostatnie dni nawet do 19, bo nie nadążałyśmy z pracą, szczególnie, że od 6.00 do 14.00 są zawsze polscy pracownicy i wciąż trzeba wykonywać jakieś tłumaczenia ustne. Poza tym regularnie od dwóch dni na 5min przed przerwą śniadaniową zjawia się przy mnie mój ulubiony Japończyk i z przepraszającym uśmiechem prosi o tłumaczenie, ponieważ codziennie szkoli dwóch panów z działu inżynierii w zakresie oprogramowania i innych rzeczy związanych z elektroniką. Tak więc przerwa też mi przepada i na ponad godzinę pogrążam się w świecie softu próbując rozszyfrować, czy to, co mówi Japończyk mam tłumaczyć, czy też jest to jego zwyczajowe mówienie do siebie.

Na szczęście wczoraj udało nam się skończyć, choć jeszcze w nocy poprzypominała mi się masa rzeczy, których zapomniałam poprawić w swoim tłumaczeniu (mam nadzieję, że E jakoś sobie radzi, bo to ona tłumaczy dziś szkolenie na żywo) i nie jestem zbytnio zadowolona z tego powodu. Oczywiście nie obyło się bez przeszkód nie do pokonania. Wczoraj zaraz po 18.00 rozległ się na hali alarm przeciw pożarowy i wszyscy musieli opuścić budynek, co nie bardzo było nam na rękę, bo chciałyśmy skończyć i już jak najszybciej wracać do domu.

Dobrze, że mam wolny weekend. Mogę wyskoczyć do miasta na Internet i może w końcu dotrę do mechanika z biedną Rzepą. Jeśli tylko uda mi się go znaleźć ;)

niedziela, lipca 15, 2007

samochód mieć

Stałam się dziś szczęśliwą posiadaczką samochodu. W pracy wołają na niego pancerniak :) To tata pożyczył mi Rzepę i nie muszę się już martwić, jak mam wrócić po pracy do domu. Do tej pory, co rano jeździłam samochodem innej tłumaczki, ale niestety wracać musiałam autobusem. Było to dosyć uciążliwe. Musiałam maszerować 20min drogą do najbliższego przystanku w wiosce (fabryka leży w polach), jechać PKSem do Centrum tylko po to, by tam przesiąść się w autobus miejski i jechać znowu w tym samym kierunku, z którego właśnie przyjechałam, by w końcu wylądować w pobliżu swojej ulicy. Ostatecznie powrót, który samochodem zajmuje 15-20min, mi zabierał ok. 2h. Teraz będę mogła odetchnąć.

Dziś z samego rana posadzili mnie za kierownicą i kazali wozić się po mieście. Bo muszę dodać, że za kółkiem nie siedziałam już od jakiś dwóch lat, jak nie więcej (kiedy rodzice A, mojej nowej współlokatorki, usłyszeli, że dostanę samochód, od razu zaniepokojenie zapytali od ilu lat mam prawo jazdy – od ponad siedmiu, co ich znacznie uspokoiło, bo nie kłopotali się już pytać, czy w ogóle jeżdżę ;) Jeszcze się rozruszam.

Na początek pokazałam rodzince moje miejsce pracy, cykneliśmy sobie zdjęcie pod fabryką ;p i pojechaliśmy na Starówkę, która na prawdę jest bardzo ładna. Kręciliśmy się po niej kilka godzin. Mieliśmy również w planach obserwatorium, ale ostatecznie obiad zajął nam zbyt dużo czasu i już nie zdążyliśmy na seans. Może wybiorę się innym razem.

Prócz samochodu dostałam też smycz do laptopa. Przez ostatnie dwa tygodnie po prostu zostawiałam go na biurku na hali, ale jednak nie czułam się z tym zbyt bezpiecznie. Nawet Japończycy zwrócili mi uwagę, że lepiej mieć łańcuch zabezpieczający. W sumie im się nie dziwię, szczególnie, że jeden stracił już nowe buty (warte ok. 160zł), które kupił dzień wcześniej, o czym powiedział mi szeptem inny. A także o bateriach, które znikają w tajemniczy sposób z pilotów pozostawionych bez opieki. Po prostu pięknie. Zrobiło mi się strasznie wstyd, gdy o tym usłyszałam. Od jutra definitywnie przypinam laptopa do stołu.






czwartek, lipca 12, 2007

aktorami bądźmy

Produkcja filmu wstrzymuje praktycznie całą linię na półtora dnia. Pracownicy fabryki przeistaczają się w aktorów i oddają pod komendę dosyć wysokiej jak na Japonkę pani reżyser. Film ma być wyświetlany na całym świecie, głównie w sklepach z elektroniką.

Cały wczorajszy dzień poświęcono na przygotowanie otoczenia, poustawianie niezbędnych rekwizytów, wyszorowanie podłogi, ustalenie, kto, gdzie zajmie, jaką pozycję i w jaką rolę się wcieli. Celem jest pokazanie, że do wytworzenia naszego produktu wcale nie potrzeba tak wielu ludzi, dlatego przy taśmie stanęło dziś około dziesięciu osób, a pozostała dwudziestka wolna od pracy, przeniosła się w okolice pokoju treningowego, by jakoś zabić czas. Hala po prostu lśni czystością. Nawet szyby kurnika (tak woła się tu na pomieszczenie, czy może domek ustawiony na środku linii) rażą oczy swoim blaskiem.

Już z samego rana pojawia się ekipa filmowa, w skład której wchodzą Polacy i Japończycy. Na początek jeden z panów zostaje ustawiony przy maszynie do podnoszenia. Przez pól godziny musi podnosić i opuszczać jedno pudło, a że robi to pierwszy raz, jakoś nie od razu chce mu wyjść tak, jak powinno. Zaaferowani Japończycy z naszego działu cały czas udzielają mu rad, które mają mu, choć trochę pomóc. Biedak, nie dziwię się, że był taki zestresowany. Nie dość, że pani reżyser cały czas krzyczała do niego rirakksu, bo nie podobał jej się wyraz jego twarzy, to jeszcze wszyscy inni Japończycy wokół sądzili, że jak mu powiedzą to samo, po raz setny, to lepiej sobie poradzi.

Na drugi ogień idą panie od śrubek. Tu też było interesująco. Zdenerwowani ludzi mylili ustawienia wkrętaków i gdy pani reżyser krzyczała akushion, zamiast wkręcać, próbowali wykręcać, co nie zapowiadało szybkiego końca ujęć. Zdecydowano się nawet na kilka zbliżeń i to dopiero wywoływało bladość na twarzach.

Ostatecznie jednak przeszli po nas jak burza i o 10.00. byliśmy już wolni, a raczej była przerwa, po której trzeba było przywrócić wszystko do poprzedniego stanu. To zabawne, jak bardzo filmy o fabrykach mijają się z prawdą i pokazują raczej proces, o którym się marzy, a nie taki, jaki istnieje na prawdę.

poniedziałek, lipca 09, 2007

dzień z życia tłumacza-robola

O świcie podrywa mnie budzik nastawiony już na stałe na 4.50. W dreszczach zwlekam się jakoś z łóżka i dociągam do łazienki na szybki opryskiwanie wodą. Muszę jeszcze zrobić sobie jakieś śniadanie do pracy (bo stołówka zacznie działać dopiero od połowy lipca) i spakować kompa i inne rzeczy, które noszę ze sobą. Pozostaje mi jeszcze parę minut na wchłonięcie napoju kawowego (znalazłam go w Biedronce) w trakcie ubierania butów. O 5.25 jestem już przed blokiem i czekam na E.(też tłumacz), z którą co rano zabieramy się do pracy.

Droga zabiera nam jakieś 15min, więc mam jeszcze chwilę czasu, żeby białym korytarzami dotrzeć do swojej szafki i zostawić tam część rzeczy. Po drodze podbijam swoją kartę, która jest równocześnie kluczem do większości drzwi w fabryce. Ponownie białymi korytarzami (za pierwszym razem wydały mi się sterylnie czyste i jakoś tak raziły w oczy swoją bielą) docieram do jednych z drzwi. Za nimi jest mój departament. Tam już wszystko jest szare oświetlone światłem jarzeniówek. Sam departament składa się z wielkiej sali z taśmami, pokoi sprawdzających jakość wyrobu, pokoju treningowego i paru magazynów. To mniej więcej obszar pracy mojej i drugiej tłumaczki, z którą z resztą dzielę mieszkanie. Przez szybę w jednym z magazynów można dostrzec postacie w białych kombinezonach. To ludzie pracujący w clean room’ie. U nas specjalne stroje nie są wymagane. Polacy muszą tylko nosić specjalne białe butki. Tłumacze i Japończycy chodzą po prostu w obuwiu sportowym.

W chwili obecnej działa tylko jedna taśma. Druga jest w budowie. Kręcą się przy niej masy Malezyjczyków, o których początkowo myślałam, że to Japończycy-robole, dlatego dodawszy do tego jeszcze kilkunastu Polaków w okolicy działającej taśmy, daje to niezły tłok.

Tak więc na szóstą docieram do biurek ustawionych w rogu hali, zaraz za taśmami (teraz są dokładnie zastawione popakowanymi zestawami). Mam chwilę, by ustawić komputer i biegnę tłumaczyć plan dnia. Potem już praktycznie cały czas jestem na nogach, podążając jak cień za którymś z Japończyków i od czasu do czasu biegnąc w miejsce, gdzie mnie potrzebują, bo my jesteśmy tylko dwie, a Japończyków stanowczo więcej. Pierwszeństwo do tłumacza mają oczywiście szefowie, więc jeśli jakiś pojawia się na hali, to właśnie za nim trzeba chodzić.

Potem pozostaje już tylko bieganie. A to trzeba przetłumaczyć jak lutować płyty, czy jak działa machina do ich sprawdzania. Często też pojawiają się problemy w stylu brakuje tego, skończyło się tamto, gdzie jest to, a gdzie ustawić coś innego. Do przerwy, czyli do 10.00 rzadko zdarza się chwilka na odpoczynek przy biurku, chyba, że trzeba przetłumaczyć coś pisemnie.

O 10.00 tłumy ruszają w stronę stołówki, bo tylko tam wolno jeść. Jest ona stanowczo za mała, by pomieścić wszystkich, a i tak nie z każdego miejsca pracy przerwa jest o tej samej porze. Kolejne cztery godziny do 14.00 nie są zbyt interesujące. Jeśli na hali nie ma szefa, czy też zbyt wielu Japończyków jedna z nas może usiąść i zająć się stosikiem pisemnego tłumaczenia, którym już pierwszego dnia nas zasypano, druga kontroluje, czy nigdzie nie jest potrzebne tłumaczenie. Początkowo trzymali nas do 17.00, ale pewnie stwierdzili, że i tak nic nie robimy, więc szkoda naszego czasu, a ich kasy za nadgodziny. Teraz już cały czas wychodzimy o 14.00.

środa, lipca 04, 2007

koniec i początek

W piątek zrzuciłam się z bagażami do Wałbrzycha (żegnaj Warszawo), a w poniedziałek pognałam już do Torunia. W między czasie udało mi się przepakować (w zestaw, który miałam w Japonii, choć głowę dam sobie uciąć, że tym razem waliza i plecak ważyły dużo dużo więcej), spotkać z kilkoma znajomymi, a nawet zacząć uczyć się dziwnych słówek w stylu „substrat 52 cale”, „kompensacja absolutnego zera” czy „separator odśrodkowy”, no i doszły moje super koszulki robocze w kolorze czarnym. Pięć na pięć dni tygodnia. Od jutra powinnam zacząć ich używać.

Mieszkanie w Toruniu okazało się całkiem sympatyczne, choć na ostatnim piętrze i myślałam, że ducha wyzionę taszcząc swoją walizę po schodach. Osiedle też nie jest złe. W pobliżu parę sklepów. Na obrzeżach Torunia, więc blisko do pracy. Wokół pełno małych domów wyraźnie pozostałości podmiejskich, które w końcu wchłonęło miasto. Jedynym minusem są psy z tych domów. Nocami szczekają jak szalone. Na szczęście teraz chodzę już tak zmęczona, że nawet to mi nie przeszkadza w spaniu.