wtorek, sierpnia 29, 2006

trasa Chin


Jako, że dzisiaj nudzę się okropnie, postanowiłam zamieścić tu jeszcze trasę naszej wielkiej podróży przez Chiny i Hongkong. Nawet zaznaczyłam ją mniej więcej na mapce. Kawałek na niebiesko to spływ rzeką.

2 września - o 18:30 wylatujemy z Narita (Tokyo) - jesteśmy w Hongkongu o 22:20,szukamy naszego hotelu

3 września - zwiedzamy Hongkong

4 września - wjeżdżamy do Guangzhou (już Chiny) i stamtąd jedziemy pociągiem do Liuzhou

5 września - zwiedzamy Liuzhou, które było kiedyś końcem Jedwabnego Szlaku

6 września - docieramy do Chongqing (początek spływu)

7 września - rozpoczynamy spływ rzeką Jangcy (Trzy Przełomy)

9 września - koniec spływu w Yichang

10 września - jesteśmy w Xian (oglądamy terakotową armię)

12 września - zwiedzamy Datong (klasztory, Ściana Dziewięciu Smoków, Świątynia Zawieszona Nad Próżnią, może jaskinie)

13 września - docieramy do Pekinu (stąd wypad na mur i Zakazane Miasto, Niebiańska Świątynia, Pałac Letni i cała masa innych zabytków)

17 września - jesteśmy w Huangshan (czyli Żółte Góry - 1873m n.p.m.)

18 września - Szanghaj (wieża Oriental Pearl i okolice miasta)

20 września - wracamy z Szanghaju do Guangzhou (o ile się wyrobimy finansowo, to samolotem) i stamtąd do Hongkongu

21 września - o 8:30 wylatujemy z Hongkongu i jesteśmy w Tokyo o 14:50

Oczywiście w drodze wszystko się może jeszcze zmienić, jednak to, co widać wyżej to nasz opracowany plan, który może uda nam się wykonać.


poniedziałek, sierpnia 28, 2006

odliczanie

Mogę już spokojnie zacząć odliczanie. Zarówno do wyprowadzki z I-House'u jak i do wyjazdu do Chin, a raczej najpierw do Hong Kongu. Jeśli chodzi o wyjazd praktycznie wszystko już mamy załatwione. Wizę, re-entry permission, bilety. Więcej nam chyba nie potrzeba. Hotele znajdą się na miejscu, pociągi też. Gorzej z wyprowadzką. Dziś wysłałam ostatni karton do Polski. Pewnie wyśle jeszcze jeden jak już wrócę z Chin obładowana prezentami. Poza tym postęp w pakowaniu zerowy. Liczę, że uda mi się to zrobić w jeden dzień ;)
W każdym razie w sobotę wyjeżdżam. Wyprowadzam się już 1 września w piątek, czyli od tego momentu nie będę miała dostępu do Internetu. Znowu na sieci pojawię się dopiero ok. 25 września. Do tego czasu kontakt tylko na mojego maila na yahoo. Postaram się go sprawdzać od czasu do czasu w Chinach.

wiza chińska


pozwolenie na ponowny wjazd do Japonii


niedziela, sierpnia 27, 2006

Samba Carnival


Wczoraj pojechałyśmy z Aśką do Asakusa 浅草 na Samba Carnival. Jakby kogoś interesowało to tutaj jest strona oficjalana (cała po japońsku). Sam festiwal został skopiowany i zapoczątkowany w 1981 roku na podstawie karnawału w Rio de Janeiro. Jednak jak to zwykle jest z Japończykami wszystko muszą zmienic i patrząc na wczorajszą paradę miałam dziwne wrażenie, że w swojej kiczowatości ma ona niewiele wspólnego z oryginalnym karnawałem. Z samą samba zapewne też miała niewiele wspólnego. Jednak w sumie fajnie było powalczyć z tłumem tubylców o miejsce jak najbliżej ulicy i popatrzeć chwilę na przechodzących przebirańców.

Asakusa w trakcie Samba Carnivale








Więcej zdjęć jak zwykle tutaj.

trochę smutno

No i wszyscy sobie pojechali. Jako ostatni Marie i Jon. Na dzień przed ich wyjazdem poszliśmy jeszcze do jakiejś restauracji, którą wybrała Marie na ostatni posiłek ;) Teraz zostałyśmy same z Aśką. Dobrze, że niedługo my też się wyprowadzamy, bo pewnie umarłybyśmy z nudów.

Jon i jak stwierdził jego spojrzenie seryjnego zabójcy


Marie, która jak widać nie lubi, jak jej się robi zdjęcia


od lewej: ja, Marie i Katya


obecni na pożegnianiu (prócz Aśki, która robi zdjęcie) już po przeniesieniu się do lodziarni na deser


wtorek, sierpnia 22, 2006

Po pechowym Snickersie na Fuji nie pozostało mi nic innego jak tylko iść z moim ukruszonym zębem do dentysty. W Polsce słyszałam różne przerażające historie o problemach z zębami i dentystami w Japonii, więc jakoś niezbyt chętnie myślałam o czekającej mnie przyjemności. Jednak im szybciej tym lepiej, więc napisałam maila do mojej sąsiadki Arty, która bawi teraz na Okinawa, a wcześniej sama leczyła sobie tutaj jakiegoś zęba, by mi powiedziała, gdzie w pobliżu jest jakiś dentysta. Okazało się, że całkiem niedaleko, a nawet zupełnie blisko. Tak więc wstałam rano, zadzwoniłam do Aśki po towarzystwo i razem pojechałyśmy na poszukiwanie Tomo Dental Clinic. Znalazłyśmy bez problemu. Sama klinika nie jest zbyt duża. Klientów też nie było, więc wypełniłam kartę pacjenta (po angielsku) i w parę minut później siedziałam już na fotelu tłumacząc, co mi się stało. Pani obejrzała uszkodzonego zęba, zawałoła drugą i uznały razem, że trzeba zrobić zdjęcia. Jak uznały, tak zrobiły. Kiedy jedna je wywoływała, druga z wielkim zainteresowaniem obejrzała resztę mojego uzębienia, wykrzykując na przmian sugoi i kirei (czyli wspaniałe i ładne). Gdy wreszcie zdjęcie było gotowe, pani dentystka stwierdziła, że zęba to najlepiej usunąć. Wywołało to mój definitywny sprzeciw i oświadczenie, że zębem na poważnie to już się zajmie mój dentysta w Polsce, a teraz ja poproszę tylko zalepienie. Tak więc został mi zarzucony na oczy ręczniczek i pani zabrała się do dzieła, opisując każdy swój ruch. Po jakiś 10min ząb był jak nowy. Na wyjściu zostałam zubożona o 2140 jenów (czyli mniej więcej tyle, ile zapłaciłabym w Polsce). I to koniec mojej przygody z zębem. Mam nadzieje, że wytrzyma do mojego powrotu do Polski.

spacer w chmurach

Jednak namówili mnie na wchodzenie na Fuji. Chyba byłam pod działaniem jakiś środków odurzających, gdy to robili, albo udaru dostałam z gorąca. W każdym razie zgodziłam się pomóc im kupić bilety na autobus do Fuji 5th Station 富士五合目 i ostatecznie wylądowałam z własnym biletem w ręku. Potem nie było już odwrotu.
Jakby ktoś nie wiedział, to Fuji jest wulkanem i równocześnie najwyższą górą Japonii (3776m n.p.m.). Średnica krateru wynosi ok. 600m, a głębokość blisko 150m. Leży na południowy zachód od Tokyo. Oczywiście jest wielką atrakcją turystyczną. Bardzo popularna jest wspinaczka nocą, a następnie oglądanie wschodu słońca ze szczytu. I my właśnie tak zamierzaliśmy zrobić. O 17:50 w niedzielę wyruszyliśmy z Shinjuku autobusem, na który ledwo zdążyliśmy, bo mieliśmy małe problemy ze znalezieniem przystanku ukrytego za jednym z budynków przy wschodnim wyjściu ze stacji. Jazda trwała trochę ponad 2h i po 20:00 wysiedliśmy na Fuji 5th Station (2305m n.p.m.). Od razu poczuliśmy miły chłodek. Przyjemna odmiana po upałach w stolicy. Weszliśmy na chwilę do jednego ze sklepów i ruszyliśmy w górę. Początkowo było znośnie. Robiliśmy sobie krótkie postoje co jakieś 25min by odsapnąć i powoli przyzwyczjać się do zmiany wysokości. Jednak przy 7 stacji (2700m n.p.m.) zaczęły się schody. Nagle zrobiło się trochę bardziej stromo i zamiast w miarę jednolitego kamienistego gruntu pojawiły się głazy, na które trzeba było się wspinać. Dobrze, że na 7 stacji kupiliśmy sobie kije do wspinaczki o wdzięcznej nazwie rakuraku tozanbo らくらく登山棒 (rakuraku znaczy łatwo łatwo, a tozanbo o po prostu kij do wspinaczki), inaczej byłoby nam o wiele ciężej. W parę godzin po 7 stacji dotarliśmy w końcu do 8 stacji (3360m n.p.m.) i byliśmy już nieźle wyczerpani. Planowo mieliśmy na 8 stacji zrobić sobie dłuższy odpoczynek i zjeść coś ciepłego, ale niestety nie wyrobliśmy się z czasem. Byliśmy na niej ok. 3:20 i potrzebowaliśmy ok. półtorej godziny by dotrzeć do szczytu, czyli dokładne tyle ile zostało nam do wschodu słońca. My z Aśką postanowiłyśmy iść dalej, ale Jon był zbyt wyczerpany i powiedział, żebyśmy szły bez niego, bo inczej nie zdążymy przed słońcem na szczyt, a on do nas dołączy jak odpocznie. Tak też zrobiłyśmy. Jednak po drodze w górę po minięciu punktu na 3450m n.p.m. nagle zaczęłam czuć silne mdłości, więc musiałyśmy się na chwilę zatrzymać. Po jakiś 10-15 min. stwierdziłam, że mogę spróbować iść dalej, ale nagle Aśce zrobiło się słabo i biało przed oczyma. Ponieważ nic jej nie przechodziło zeszłyśmy z powrotem do punktu na 3450m n.p.m. a tam był już Jon. Aśka czuła się coraz gorzej, a ja znacznie lepiej, więc Jon zabrał ją do 8 stacji, a mnie zostawili bym zrobiła zdjęcia wschodu słońca. Ostatecznie chorba wysokościowa nie pozwoliła nam dotrzeć na szczyt. Troche mi szkoda, bo chciałam zobaczyć krater wulkanu, a drugi raz takiej wspinaczki nie mam zamiaru powtarzać. Po wschodzie dołączyłam do reszty na 8 stacji i zaczęliśmy schodzić. Aśce cały czas było słabo i polepszyło się dopiero przy 6 stacji. W sumie wspinaliśmy się nocą ponad 7h, a schodziliśmy ponad 4h. W trakcie schodzenie słoneczko trochę mnie przypiekło i mam teraz naturalne krótkie rękawki na skórze. Do 5 stacji dotarliśmy ok. 10:00 i przez dwie godziny wegetowaliśmy przy kamieniach razem z całą rzeszą innych ludzi, którzy też już zeszli z góry i czekali na swoje autobusy powrotne. Mój kamień był w miarę wygodny, słoneczko też przyemnie grzało, więc się na nim zdrzemnęłam udając, że pilnuję naszego bagażu, kiedy Aśka z Jon'em oglądali sklepiki z pamiątkami. Ok. 16:00 wrócliśmy do Saitamy. Wzięłam prysznic i natychmiast poszłam spać. To była męcząca przygoda.

Staraty poniesione w wojnie z Fuji:
- wszystkie siły
- kawałek zęba (ułamany na Snickersie na 6 stacji)
- buty, które miałam zamiar znosić w Chinach, a nie w trakcie wspinaczki

Zyski:
- fajny kij do wspinaczki (muszę wymyślić, jak go wysłać do Polski)
- masy zdjęć chmurek i wschodu słońca

Na 7 stacji. Już trochę zmęczeni, ale mamy nasze odjazdwe kije do wspinaczki :D


Początek wschodu słońca ok. 4:35.


Nie tylko ja robiłam zdjęcia.


Słońce wyłania się zza horyzontu.



Ostatni punkt, do którego dotarliśmy - Goraikou-kan na 3450m n.p.m.


Kawałek samego Fuji.


Spacer w chmurach.


Schodzimy na dół. Wciąż w chmurach.


W krainie fantazji.


Na niebiesko też było.


Koniki na 5 stacji. Wjazd na takim do siódmej - 12tys. jenów (0k. 300 zł).


Czekamy na autobus - każdy przy swoim kamieniu.


5 stacja ok. 11:00 rano.

Więcej zdjęć ze wspinaczki na Fuji i chmurek na flickr.


kolejny wyjazd

No to o kolejną osobę mniej w naszym gronie. Wczoraj wyjechał Parris, jak myśmy wspinali się na przeklęte Fuji. W ostatni wspólny wieczór niczego specjalnego nie robiliśmy. Jedynie objedliśmy się bigosem, który ugotowałam i opiliśmy miodem, który przywiozła mi Mara, a potem, jak co wieczór, najechaliśmy pokój Jon'a i do późnej nocy graliśmy w Mario Karts. Opóściłam towarzystwo, gdy postanowili kontynuować golądanie 24 godzin, a mi się ten serial jakoś nie bardzo podoba. Może gdybym się wciągnęła...

piątek, sierpnia 18, 2006

dzień, jak co dzień?

Z bólem muszę stwierdzić, że mój i-pod (który ma na imię Bielik, tak poza tym) jest zabójcą słuchawek. Najpierw rozwaliłam oryginalne białe, a dziś przestały działać moje wieloletnie Sony, które nie jedno ze mną przeżyły i byłam pewna, że nic nie jest w stanie im zaszkodzić. Jak widać myliłam się. Pozostaje mi tylko przed wyjazdem wybrać się do Akihabary i kupić jakieś nowe. Może wytrzymają podróż przez Chiny. Chyba przestanę nosić Bielika w kieszeni, bo podejrzewam, że to może być przyczyną śmierci kolejnych par słuchawek.
Bielik-zabójca w swoim niewinnym różowym ubranku

Dziś w końcu załatwiłam wszystkie papierkowe rzeczy jakie mi pozostały na ten miesiąc. Udałam się do biura na moim wydziale i nawet wiem już na pewno, że swój bilet lotniczy będę miała do odebrania w ISCu, co mnie bardzo uspokaja. Po powrocie z Chin nie będę musiała latać po Tokyo w poszukiwaniu żadnej agencji - czyt. więcej czasu na ostatnie zakupy przed powrotem do Polski.
Zapłaciłam też swój ostatni czynsz za akademik. Nawet zrobiłam mu w locie zdjęcie:

W drodze powrotnej z uniwerku wstąpiłam do księgarni po taśmę klejącą, by zatejpować klejne pudło do wysłania. I co? ..... i oczywiście wyszłam z naręczem książek. Ja stanowczo nie powinnam samotnie wchodzić do takich sklepów. Najwyraźniej zamiast dwóch będę musiała wysłać jeszcze trzy kartony.

Dziś wyjechała kolejna osoba. Tym razem to Connie nas pożegnała. To już trzecia. W przyszłym tygodniu Marie, Parris i Jon. Nikt już nie zostanie. To znaczy oczywiście będą jacyś ludzie w akademiku, ale nikt z kim się przyjaźnię :( nie wliczając w to Aśki. Dobrze, że już za 2tyg jedziemy do Chin inaczej byłoby tu starszliwie nudno.

czwartek, sierpnia 17, 2006

ゲド戦記

Byłam wczoraj w kinie na filmie animowanym "Gedo Senki" ゲド戦記 The Tales from Earthsea na podstawie książek Ursuli Le Guin, stworzonym przez syna słynnego japońskiego twórcy anime Hayao Miyazakiego (Tonari no Totoro, Spirited Away). Niestety z przykrością muszę stwierdzić, że się rozczarowałam. Jeśli chodzi o sztukę, to syn nie dorównuje ojcu. Miejscmi elementy bardziej wyglądały jakby były nałożone na tło niż się z nim komponowały. Sama kreska też nie należała do moich ulubionych. Jeśli zaś chodzi o samą historię, to w wielu miejscach po prostu była przygługa. Nic się nie działo. Spali, jedli, pracowali, szli. Szczególnie dużo było właśnie tego chodzenia. Ogólnie troche szkoda mi wydanego tysiąca jenów. Dobrze, że była środa i tylko tysiąc. Bo środa to dzień dla pań. Każda przedstawicielka płci pięknej wchodzi do kina za tysiąc, a nie jak jest normalnie za tysiąc pięćset jenów.
Przynajmniej zapowiedzi nowych filmów sobie pooglądałam i jeśli paczki nie wykończą mnie doszczętnie finansowo, to za tydzień też się na coś wybiorę.

poniedziałek, sierpnia 14, 2006

zagadka

Czym charakteryzuje się prawdziwe japońskie lato?

Cykadami. Są wszędzie. Setki, a może tysiące ich na zewnątrz. Słyszę je kiedy kładę się spać i kiedy się budzę. Ich dźwięk towarzyszy mi we wszystkim. Przewierca mój mózg. Jest już częścią mnie. Ciekawe jak to będzie kiedy ucichnie.

W końcu zmusiłam się do przejażdżki po karton. Muszę wysłać kolejną paczkę i wątpię, żeby to była ostatnia, ale karton jak na razie mam tylko jeden. Z lenistwa. Wolałam pojechać na rowerze i przywieźć tylko jeden niż iść na piechotę i wziąć dwa. Jutro rano pojadę po drugi. Do końca miesiąca muszę być spakowana i wysłać wszystko, co mam do wysłania. Przy okazji wizyty w sklepie kupiłam sobie kawę. A raczej napój kawowy. Chyba tak należałoby to nazwać. Dużo mleka, bardzo słodki. Może to pierwszy krok do picia prawdziwej. Nawet lody kawowe zaczęły mi ostatnio smakować.

hanabi

W końcu udało nam się pójść na pokazy sztucznych ogni 花火大会. Wrażenie niesamowite. Już pod uniwerkiem były widoczne masy ludzi (przeważnie w yukatach) zmierzające w stronę parku Arakawa Sogo Undo Koen 荒川総合運動公園, a w miarę zbliżania się do celu tłum jeszcze się zagęszczał. Władze Saitamy wykazały się organizacją i do pracy zostało zagonionych zapewne większość miejskich policjantów. Mieli nawet wóz pancerny (pewnie na wypadek, gdyby tłum zawiódł się na fajerwrkach ;).


Na drodze wzdłuż rzeki, nad którą odbywał się pokaz, ciągnęły się stoiska z pysznościami takimi jak okonomiyaki, yakisoba, takoyaki i wiele, wiele innych.


Po zwiedzeniu większości stoisk, kupiliśmy sobie po kakekori かけ氷 (kawałki lodu oblane słodkim syropem) i za wskazówką panów policjantów dołączyliśmy do Japończyków piknikujących na trawce. Sami również zaopatrzyliśmy się po drodze w Seven Eleven w niezbędniki do piknikowania (piwo, piwo, piwo). Dokładnie o 19:00 rozpoczął się show, który zakończył się z wybiciem 21:00, co do minuty. To się nazywa japońska punktualność. Nieprzerywanie przez dwie godziny na niebie rozbłyskiwały ognie w przeróżnych kształtach i kolorach.







niedziela, sierpnia 13, 2006

tsukimi



Zamiast hanabi zrobiłam sobie wczoraj prywatne tsukimi 月見, czyli oglądanie księżyca. Zwykle ogląda się go w połowie wrzesnia (około piętnastego), kiedy jest w pełni, a niebo jest podobno najczystsze w owym czasie, jednak ja piętnastego będę jeszcze w Chinach, a na wczorajszy księżyc też nie można narzekać. No i w końcu nauczyłam się robić mu zdjęcia. Już nie wychodzi jedna wielka swiecąca kula, na której nic nie widać :)
Zaś dzisiaj już na pewno idziemy na sztuczne ognie. Pogoda od rana dopisuje (aż za bardzo bym powiedziała) i mała szansa by je znowu odwołali. Teraz tylko trzeba wybrać sie jeszcze do sklepu i zakupić napój, który Japończycy uważają za piwo ;)


sobota, sierpnia 12, 2006

prawie hanabi

Dzisiaj mieliśmy pójść na nasze pierwsze w Japonii hanabi taikai 花火大会 czyli pokaz fajerwerków. I co.... i nic. Pada. No już deszcz nie wie, kiedy ma padać. Jak wszyscy za nim tesknią umierając z gorąca, to go nie ma, a kiedy chce się coś zrobić, to jak na złość pada i nie pozwala. Mam nadzieję, że pokaz sztucznych ogni odbędzie się jutro. I podobno nie jest to parunastominutowe strzelanie fajerwerkami jak u nas w Polsce, ale na prawdę wielkie show. To dzisiejszo-jutrzejsze ma trwac 2 godziny!
Poza niedoszłym hanabi miałam dzisiaj swoją cotygodniową lekcję polskiego w Shinjuku. Zaczynam mieć wrażenie, że moja uczennica zaczęła się w końcu trochę uczyć. Może jednak odkryję w nauczaniu swoje powołanie....... Oczywiście żartuję. Nie podejrzewam się o skłonności masochistyczne, no ale czego nie robi się dla pieniędzy. Po lekcji nierozważnie wpadłam na pomysl by zajrzeć (tylko zajrzeć) do jednej z największych księgarni w Tokyo - Kinokuniya. No i oczywiscie wyszłam obładowana książkami i uboższa praktycznie o mój miesięczny dochód jaki mam z lekcji polskiego. I to znowu wszystko z winy deszczu, bo zaczął tak bardzo pdać, że będąc bez parasola nie mogłam się ruszyć i spędzilam bardzo długi czas błądząc między półkami pełnymi książek. Tak więc nie mam kasy, ale za to mam nowe drukowane nabytki. Zarówno podręczniki do japońskiego jak i powieści w owym języku, a nawet dwie fantasy po angielsku. Czyli w sumie dzień nie był taki zły.

A to zdjecie moich zakupów, no i niezbyt czystej podłogi (jutro definitywnie idę po odkurzacz). Torba po prawej ma nawet przeciwdeszczowe ubranko: