wtorek, grudnia 14, 2010

powrót do lat studenckich

Siedzę i się uczę. Dawno tego nie robiłam i już chyba nie potrafię. Polityka pieniężna mnie wykańcza. NIC z niej nie rozumiem. Jak bank podwyższa stopę to będzie coś tam, a jak obniża to coś tam. Nie wiem, jak się w tym połapać :-/ W niedzielę pierwsze kolokwium. Czarno to widzę. Ekonomia to zdecydowanie nie moja bajka i cały czas się zastanawiam W CO JA SIĘ DO LICHA WPAKOWAŁAM i dlaczego?? Chyba jakąś chwilową niewydolność mózgu miałam, gdy wybierałem ten kierunek i składałam papiery :-( 

Poza tym zakwitło mi drzewko szczęścia! W zimie! Mój Bochenek ma kwiatki! To chyba coś znaczy, prawda? W końcu to drzewko SZCZĘŚCIA :-) 
Jak będę miała chwilę czasu i trochę światła, to cyknę zdjęcie. Mam tę roślinkę od 8 lat, a jeszcze nigdy nie kwitła.

o dokacaniu słów kilka

No więc dokociłam się. Pierwsza reakcja rezydentki – strach, gniew i uczucie zdrady, małej – beztroska ciekawość. Czyli pierwsze spotkanie przebiegło mniej więcej tak, jak to sobie wyobrażałam. Minęły trzy tygodnie i postanowiłam zainwestować w Feliway. To kocie feromony podłączane do kontaktu, które mają działać uspokajająco i dawać zestresowanym kotom poczucie bezpieczeństwa.

Duża jest w dosyć kiepskim stanie psychicznym. Wciąż obrażona, wciąż nie chce się z nami zadawać (o głaskaniu możemy zapomnieć), na małą ciągle syczy, burczy i powarkuje. Mała najwyraźniej ma już tego dosyć, bo się uwzięła na dużą i ciągle na nią poluje, wskakuje jej na grzbiet, gdy ta trochę traci czujność i ogólnie nie daje dużej żyć.

Poza tym czekoladka to mały słodki niedźwiadek, kiedy śpi. Gdy nie śpi to jest małym potworem – diabełkiem, który myśli tylko, co by tu narozrabiać. Od razu wiadomo, kiedy planuje jakiś nieprawy uczynek – kładzie uszka, wygina grzbiet i drobnymi kroczkami zmierza do celu, który sobie obrała. Dobrze wie, że będziemy krzyczeć. Gdy już nabroi, natychmiast stosuje kocią zasadę: „gdy narozrabiasz wyglądaj słodko i zacznij mruczeć”. Działa zawsze bez pudła – wszystko jej wybaczamy. Poza tym to mały żarłok, który je wszystko i zawsze. Żebrze też bez żadnych skrupułów i nie można się od niej opędzić, gdy wyczuje, że coś jemy. Za to w nocy wtula się w moje plecy i tak śpimy do rana. Nie ma to jak żywy termofor zimową porą J

Teraz mamy początek drugiego miesiąca pobytu u nas małej i w domu chyba zaczyna się uspokajać. Może to wpływ Feliway. W każdym razie Pusia jakby powoli wracała do normy. Zmienił się wyraz jej pyszczka i już nie wygląda, jakby cały czas czuwała. Zaczęła też przychodzić na głaskanie. Krótkie, bo krótkie, ale jednak przychodzi.Mała to wciąż wróg publiczny numer jeden. One chyba nigdy się nie polubią.

Taka byłam malutka pierwszego dnia w nowym domku:


Zaśpioszkane oczka:

Mały niedźwiadek o złocistych oczach:

A tak wyglądam dzisiaj:


Nowy domek:

Bliżej nie będzie:



poniedziałek, listopada 29, 2010

znowu zima

No i nas pobieliło. Znowu. 
Dziś taki widok powitał mnie po przebudzeniu:













Czyli zaczęło się kolejne pół roku zimy :-/

poniedziałek, listopada 15, 2010

wspomnienie Budapesztu

W końcu zrobiłam "coś" ze zdjęciami z Budapesztu. Wyszła taka pocztówkowa seria.







wtorek, listopada 09, 2010

kocie sprawy

Ostatnio moją głowę zaprzątają głównie myśli o kotach. Nic dziwnego – szukałam domu dla Łatki (zostaje na stałe z alergikami, którym po tygodniu znacznie się polepszyło i ich dom nie jest już cały zawalony obsmarkanymi chusteczkami) i z niecierpliwością czekam na swoje czekoladowe kocię, po które jadę już za dwa dni :-) Nie mogę się doczekać. Na razie szalałam robiąc zakupy – głównie karmę dla dużej i małej, bo jeśli chodzi o inne akcesoria w stylu transporterek, itp. to wszystko mam. Kupiłam też trochę drobnych zabawek (myszki, piłeczki, piórka na patyku). Duża kręci na nie nosem i nie jest zainteresowana, ale mała na pewno będzie się bawiła. Mamy też przedyskutować z panią Olą z Moriquendi kwestię wystaw. Być może na jakąś się wybiorę i pokażę czekoladkę „światu” :-) Najbardziej martwi mnie kwestia szczepienia przeciwko wściekliźnie. Mała siłą rzeczy będzie kotem wychodzącym, bo u nas latem drzwi tarasowe na ogród są zawsze otwarte i nie będzie możliwości zatrzymania jej w domu (no chyba, że przez całe lato będzie siedziała zamknięta w jednym pokoju – bez sensu). Tak więc trzeba będzie zrobić szczepienie przeciwko wściekliźnie i białaczce, a z tego co wiem istnieje pewne ryzyko, że pojawi się po nich mięsak poszczepienny :-( Będę musiała to dokładnie przemyśleć, a przede wszystkim przedyskutować z hodowcą i moim vetem. Oni na pewno najlepiej mi poradzą.


A na razie załączam zdjęcia małej, które dostałam od pani Oli (prawda, że strasznie urosła?):




 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

piątek, października 29, 2010

wizja bycia kocią babcią

Ależ stres dziś przeżyłam u weterynarza, kiedy padło podejrzenie, że łaciata może być w ciąży. Pani doktor wykonała USG i na szczęście niczego nie znalazła. Za to kicia puściła bardzo śmierdzącego bąka - werdykt - przejedzenie. Na razie dostała tabletkę na odrobaczenie i zostały jej obcięte pazurki. Szczepienie za jakiś tydzień o ile zostanie w dotychczasowym domku. Nistety alergią przybiera na sile :-( Nie wiadomo, co z tego będzie. Póki co szukamy innego domu dla niej. Tak na wszelki wypadek.


- Posted using BlogPress from my iPhone

Location:Wałbrzych

środa, października 27, 2010

codzienność

Dzisiaj miałam dzień pełen wrażeń. W pracy nagle sypnęły się wszystkie moje plany, co szczerze mówiąc dosyć mnie zirytowało. Uroki pracy w japońskiej firmie. Człowiek ma jakiś pomysł, dostaje zgodę by go zrealizować, bierze się za to pełen entuzjazmu i nagle wszystko bierze w łeb, bo ktoś tam na wyższym szczeblu systemu ringi zmienił sobie zdanie. W takich chwilach człowiek czuje się jak przebity balon. Normalnie słyszałam to uchodzące ze mnie powietrze.

W dość kiepskim nastroju wróciłam do domu i zastałam przy śmietniku łaciatego kociaka, którego dokarmiamy od kilku dni. Kotek ufny, łasi się do ludzi, od razu zaczyna mruczeć, wskakuje na kolana i za nic nie chce z nich zejść. Wyraźnie jakiś ktoś bez serca porzucił go na naszym osiedlu, bo niemożliwe by to był dziki kot. To zmniejsza też jego szansę na przeżycie, bo skąd kot domowy ma znać reguły walki o przetrwanie z dzikimi kotami? Już od kilku dni nie mogę przestać o nim myśleć, a jak mi dziś wlazł na kolana i zaczął się przytulać to był koniec. Zalałam się łzami i zmusiłam moją rodzicielkę, by zadzwoniła do koleżanki i namówiła ją na kota. Ja ze swoimi znajomymi już próbowałam, ale nikt nie chce :-( Owa koleżanka niestety ma syna z alergią, co skutecznie ją zniechęca do futrzaka. Mimo wszystko przyjechała. Ponad godzinę siedziałam jak na szpilkach czekając na nią, a łaciak zdenerwowany na początku ostatecznie był bardziej spokojny niż ja, usadowiony na miękkim kocyku i odizolowany od mojej Kizi szklanymi drzwiami przedpokoju. Kizia w sumie całkiem nieźle zniosła obecność obcego kota w domu, co mnie trochę uspokaja jeśli chodzi o dokacanie Orodruiną, która będzie z nami już za dwa tygodnie. Ale wracając do łaciaka, koleżanka przyjechała z synem, kota wygłaskali i wzięli do domu z zastrzeżeniem, że jeśli będzie źle to odwiozą. Obiecałam załatwić weterynarza ze wszystkimi szczepieniami i odrobaczeniem. Kotek wygląda zdrowo, ale lepiej się upewnić, bo nie wiadomo w jakich warunkach przebywał. Teraz pozostaje mi tylko trzymać mocno kciuki, by nowy domek okazał się domem na stałe.

Teraz odrobinę spokojniejsza siedzę w pokoju i słucham dźwięku, którego nie słyszałam od jakiś 20 lat, ale którego nie da się zapomnieć. Dzzzzzzziiiiiiiiiidzzzzzzyy... Tata wygrzebał z garażu stare Commodore, które o dziwo wciąż chodzi :-) Ta kwadracikowa grafika prostej gierki przywołuje wspomnienia z dzieciństa, gdy po nocach zgrywało się 20 taśm, aby w końcu rano można było pograć. To były czasy! :-P


- Posted using BlogPress from my iPhone

sobota, października 23, 2010

Uroki szkoły wyższej

Czasami aż wstyd mi siedzieć na tych moich zajęciach. Sala jakieś 150 osób w różnym wieku, wydawałoby się, że dorosłych, a prowadząca nie może prowadzić wykładu, bo jest tak głośno. Nie pomagają prośby o ciszę ani upomnienia. Pani doktor ostatecznie odkłada mikrofon próbując wymóc ciszę, a w końcu kiedy i to nie pomaga, zupełnie milknie. Po całym dniu w takim hałasie moja głowa pęka z bólu i z irytacji, bo z każdej strony ktoś mi buczy nad uchem. Może jestem już za stara na takie ekstremalne warunki. Nie wspominając już o tym, że tracę bez sensu całą sobotę, bo niewiele wynoszę z tych wykładów. Totalny brak kultury i szacunku dla innych. Nie wiem, kto tych ludzi wychowywał. Nie rozumiem też po co przychodzą na wykłady skoro i tak ich nie mają zamiar słuchać. Dodam, że obecność nie jest obowiązkowa.


- Posted using BlogPress from my iPhone

Location:Wrocław

poniedziałek, października 18, 2010

podsumowanie po powrocie

Weekend się skończył, trzeba było wrócić do pracy. Znowu mam stosik zdjęć do wywołania (zapomniałam przestawić RAW na JPEG), ale przynajmniej nie ma tego tak dużo, jak zdjęć z Chin, czy nawet z Irlandii. Zupełnie nie mam czasu się nimi zajmować L

Podsumowując Budapeszt, udało nam się przeżyć czerwoną papryczkę Węgrów, choć z czterech osób na wycieczce praktycznie trzy były bliskie uduszenia (podejrzewam, że plucie papryczką w restauracji i bardzo czerwoni klienci są już tam normą), przejechaliśmy po kilka razy budapeszteńskie mosty, bo choć widzieliśmy ulicę, na którą chcieliśmy wjechać, to za cholerę nie mogliśmy tego zrobić i w kółko jeździliśmy po mostach, błądziliśmy też pół godziny po łaźniach, bo opisy może i są, ale po węgiersku, a w tak dużym kompleksie zdecydowanie przydałaby się jakaś mapa, albo chociaż mini plan dla biednego człowieczka, który nie jest obeznany, a bardzo chce znaleźć damską szatnię nie narażając się równocześnie na widok nagiego pana, którego niekoniecznie chce oglądać, mieszkaliśmy w pięknej, starej i bardzo tradycyjnej węgierskiej kamienicy z wewnętrznymi krużgankami, wykładanej marmurem, która nas wszystkich zachwyciła, spróbowaliśmy węgierskiego gulaszu (trochę inny niż ten nasz – więcej w nim warzyw), piliśmy Tokaja i nachodziliśmy się tak, że dziś wciąż czuję swoje mięśnie (mam je na pewno) nie wspominając już o obtarciach (potrzebuję nowych butów wycieczkowych, bo stare niechcący porzuciłam w Irlandii).

Generalnie same plusy. Tylko kostka Rubika była wielkim niewypałem. Znaleźliśmy ją bez większego problemu, ale cena była oszałamiająca – 6,900 Forintów, co nam daje mniej więcej 100PLN. Co zabawne na opakowaniu wyczytaliśmy oficjalnego dystrybutora – Konin, Polska. Hehehehe. Kupimy tutaj taniej.

sobota, października 16, 2010

Budapesztowe szaleństwo

Właśnie siedzę w Groove Hostel w Budapeszcie i dogorewam. Wczoraj zaraz po pracy ruszyliśmy w drogę, by spędzić tu weekend. Jechaliśmy 7h z małym kawałkiem i wszystko byłoby dobrze, gdyby nie okazało się, że GPS pokazuje kilka różnych ulic jako te same z taką samą nazwą i w ten sposób wylądowaliśmy w zupełnie innym miejscu niż powinniśmy. Zanim znaleźliśmy właściwą ulicę i nasz hostel (i miejsce do parkowania) było już po pierwszej. Padnięci po prostu poszliśmy spać. Plusem było to, że chociaż pooglądaliśmy sobie Budapeszt nocą przez to całe krążenie po nim.

Dziś rano skonsumowaliśmy śniadanie i ruszyliśmy w miasto. Postanowiliśmy porzucić samochód i ziwedzać na piechotę (to dlatego teraz dogorewam - po ponad 7h łażenia jestem wykończona). Budapeszt ma to do siebie, że za każdym rogiem sprawia Ci niespodziankę w postaci pięknie wykończonego domu, czy rzeźby, czy jakiejś ukrytej budowli. Idziesz sobie ulicą i nagle trafiasz do bajkowego zamku (Bastion Rybaka), albo schodzisz schodami, a przed tobą rzeźba spadającego mężczyzny. Rzeźb, pomników i statuł tutaj całe masy. Pewnie można by o nich pokaźny album skomponować.

Uważam, że miasto jest wykończone w szczególe. Po prostu piękne i jeden dzień to zdecydowanie zbyt krótko, by je dokładnie pooglądać. Urzeka swoją koronkowością (szczególnie na parlamencie jest to widoczne - misterna robota). Z pewnością jeszcze tu kiedyś zawitam po więcej.

Jutro mamy w planach słynne węgierskie ładnie i potem wracamy do domu, by dotrzeć o jakiejś przyzwoitej porze.


- Posted using BlogPress from my iPhone

Location:Budapeszt

czwartek, września 30, 2010

Orodruina

No więc decyzja zapadła. W połowie listopada zamieszka z nami mała czekoladka z hodowli kotów brytyjskich Moriquendi. Zaliczka wpłacona, odwrotu nie ma - BĘDĘ SIĘ DOKACAĆ! 

Wciąż jestem pełna obaw i mam trochę wyrzutów sumienia, że może zrobię swojej kotce okropną krzywdę, przez co ona się obrazi i już nigdy nie przyjdzie do mnie na gizianie. Te wyrzuty sumienia i obawy troszkę przyćmiewają radość oczekiwania na małą, puchatą kulkę. Z drugiej strony mam nadzieję, że się dogadają i po kilku dniach będą już nierozłączne :-) No i Pusha, która nie znosi być sama już zawsze będzie miała towarzystwo ;-)

Martwi mnie wiek mojej kocicy - stateczne dziesięć lat, ponieważ im kot starszy, tym gorzej znosi zmiany. Z drugiej strony Pushka już miała 3 właścicieli i 5 razy się przeprowadzała, więc żadna zmiana nie powinna być jej straszna. Mieszkała też z psem i dawno temu w jednym z naszych miejsc zamieszkania w czasach mojego życia studenckiego, była odwiedzana przez błękitnego brytyjczyka sąsiadów i nic sobie z tego nie robiła. On ją godzinami obserwował spod fotela, a ona, gdy się znudziła tym gapieniem, wskakiwała na fotel i dawała mu z łapy po głowie.

W każdym razie Oro jest zaklepana, co można zobaczyć na stronie hodowli w dziale "Kocięta" -> "Poprzednie moty". To "zarezerwowana" na dole strony, to JA :-D 
Jej imię Orodruina to z Tolkiena, jeśli ktoś nie skojarzył (nazwa Góry Przeznaczenia). W sumie przypadło mi do gustu, więc myślę, że takie zostanie. W skrócie będzie Oro.

Obecnie Oro ma 8 tygodni (urodzona 4 sierpnia) i kilka dni temu ważyła 586g. Brytyjczyki zazwyczaj rosną całkiem spore (kastrowany kocur może nawet osiągnąć wagę 11kg), więc spodziewam się, że będzie z niej mały niedźwiadek. Mam nadzieję, że wyrośnie na równie śliczną kotkę, co jej babcia Ada, o której już wspominałam we wcześniejszym poście. Mamusią jest Harmony :-) Na oko szacuję, że odbiór będzie w okolicach 11 listopada, co świetnie by się składało, bo to przed długim weekendem i będę miała 4 wolne dni, by móc spokojnie zająć się wprowadzeniem Oro do domu i zapoznaniem z Pushką. Oby dokacanie przebiegło bezboleśnie.

Tutaj zdjęcia Oro ze strony Moriquendi:




A tutaj kilka zdjęć zrobionych przez Dorszkę:







Na koniec dostojna rezdentka:





















PitaPata Cat tickers

wtorek, września 07, 2010

koniec lata

Od powrotu z urlopu zupełnie nie mam na nic czasu. W tygodniu praca, w weekendy kurs. Tym sposobem całe siedem dni tygodnia mam zajęte. Dlatego również uzupełnienie wpisów z Irlandii o zdjęcia tak marnie mi idzie. W końcu na pewno to zrobię. Już nawet trochę wywołałam, ale muszę je jeszcze uporządkować i za jakiś czas pojawi się partia z Dublina zarówno tutaj, jak i w rozszerzonej wersji na flickrze.

Dzisiaj postanowiłam trochę odświeżyć wygląd swojego bloga. Biel już mi się trochę znudziła, choć wciąż pozostałam przy jasnych kolorach. Teraz mi dziwnie i muszę się przyzwyczaić :-)

Ostatnio moje myśli nieustannie krążą wokół jednego. Intensywnie rozważam kwestię dokocenia. W ostatnią sobotę wybrałam się na wystawę kotów z zamiarem pooglądania kotów brytyjskich, na które choruję już od dłuższego czasu, no i teraz jestem jeszcze bardziej chora. Od jakiegoś roku obserwuję Hodowlę Kotów Brytyjskich Moriquendi z Wrocławia, ponieważ zauroczyła mnie ich czekoladowa kotka Ada herbu Kadar. Miałam nadzieję, że na wystawie będą obecni i nie zawiodłam się. Porozmawiałam z właścicielką i wiem, że ma dwutygodniową czekoladową koteczkę (wnuczkę Ady) w najnowszym miocie, którego jeszcze nie umieściła na swojej stronie. Może być moja :-)
Tak więc siedzę i myślę. Rozważam wszystkie za i przeciw. Czytam masy artykułów o wprowadzaniu do domu drugiego kota (dokocaniu). Choć obecnie mam drugiego kota w swojej karierze, to tak na prawdę jeszcze nigdy nie miałam kociaka, którego musiałabym wychować. Mój pierwszy kot, jak się do nas przyplątał, był już całkiem spory i całkowicie "podwórkowy". Nawet miała kilka razy małe, ale żaden z nami nie został. Zaś obecną kotkę wzięłam jako dorosłą od ludzi, którzy stwierdzili, że ich dzieci mają alergię i już nie chcą kota. Po trzech latach nagle doszli do tego wniosku!! Najwyraźniej chcieli kociaka, ale dorosłego już nie bardzo.
Martwię się, czy Pushka zaakceptuje drugiego kota na swoim terytorium i czy będę w stanie go wychować :-) Czekam na zdjęcia kociaka i wtedy podejmę ostateczną decyzję, a na razie trwam w niezdecydowaniu. Nawet nauczyłam się japońskiego słowa na mój obecny stan: 優柔不断 (czyt. yuujuu fudan) :-P

Poniżej plakat z tegorocznej wystawy.


A tutaj przezabawne filmiki rysunkowe o kocie Simona, na które trafiłam buszując po Internecie.
Na tym jakbym widziała swoją kocicę:




A tu mój kot w środku nocy, gdy nagle dochodzi do wniosku, że mu nudno:

środa, sierpnia 18, 2010

japońskie dobra ponownie :-)


Pocieszeniem na zakończenie urlopu jest kolejna partia dóbr japońskich :-)
Tym razem trochę mniej gier, a więcej książek, a prócz tego cała masa dodatków ekstra (czasami trochę dziwnych)  :-)

Książki (tym razem tylko do nauki języka):
"Aimaigo jien" (słownik z różnymi niejasnymi zwrotami)
Seria "Mondai na nihongo" 1-3 + ćwiczenia 2 ("problematyczny japoński")
Seria "Nihonjin no shiranai nihongo" 1-2  ("japoński nieznany Japończykom")

Ta ostatnia seria jest na prawdę świetna (na razie za nią się zabrałam). Np. tłumaczy takie niuanse, jak różnica między pisanymi tym samym znakiem 冷める (czyt. sameru) a 冷える (czyt. hieru), gdzie pierwsze znaczy "ostudzić" (ciepłe do normalnej temperatury), a drugie "schłodzić" (z normalnej temperatury na niższą). Nie miałam o tym pojęcia. Jutro sprawdzą, czy Japończycy o tym wiedzą :-D

Gry:
Doko demo kanji quiz DS (do nauki japońskich znaków)
Taiko no tatsujin na PS2 6 i 7 część (czyli japońskie bębenki - jeszcze tylko kontroler muszę nabyć)

Dodatki ekstra (tu też trochę dziwności):
Katsuoboshi (te trzy paki na górze) - suszone płatki z tuńczyka do posypywania okonomiyaki
Kilka pudełek japońskich słodyczy z zieloną herbatą maccha
Pojemnik na majonez i łyżka bambusowa (bo podobno nasza drewniana jest beznadziejna) :-)
Dzwonek furin ze słonecznikami (miał być ze złotą rybką, bo tak mi się kojarzą te dzwonki, ale nie było)
Różowy stylus i folie ochronne na ekrany DSa (w Polsce coraz trudniej o oryginalne)
Małe notesiki (używam takich podczas wyjazdów)
Pudełko na kartridże DS
Szminka Shiseido w kolorze różowym (he?)
Torebki do parzenia herbaty (jestem od nich uzależniona)
Ręczniczek z kotem Jiji z japońskiej bajki "Majo no takkyuubin"
Happitan - słone ciastka ryżowe (moje ulubione)
Śmieszny papier toaletowy z obrazkami i napisami, co zrobić jak nie możesz zrobić :-)

sobota, sierpnia 07, 2010

polowanie na zamki

Dziś pożyczyliśmy samochód kuzynki i pojechaliśmy zwiedzać zamki. Jazda po lewej, czyli przeciwnej niż w Polsce stronie była trochę niepewna, ale w końcu do wszystkiego da się przyzwyczaić. Naszym pierwszym celem był słynny Rock of Cashel w Hrabstwie Tipperary. Mieliśmy dojechać do niego autostradą, ale oczywiście nie udało nam się odnaleźć zjazdu na nią. Aby przyzwyczaić się do specyficznej metody oznakowania w Irlandii (w wielu przypadkach na mniejszych drogach znaków po prostu brak), potrzeba jednak więcej czasu niż tydzień. 
Drogi tutaj są na prawdę kiepskie. Wąskie i w wielu miejscach trudno się domyślić, że to normalna droga, a nie jakaś polna, czy leśna. Co zabawne na bardzo krętych i standardowo wąskich drogach, gdzie każdy normalny kierowca zwalnia, widnieją znaki ograniczające prędkość do 100 km/h. Hehehehe, dobra metoda i tak pewnie nikt nie wyciągnie na nich więcej niż 60km/h, więc po co stawiać znak z większym ograniczeniem. Tu i tak nigdzie nie widać policji z radarem, więc tak czy siak nie miałby kto tego kontrolować.

W każdym razie do miasteczka Cashel dojechaliśmy jakoś bocznymi drogami. Jego główną atrakcją jest oczywiście zamek i może faktycznie mógłby wyglądać z dołu imponująco, tak dumnie wznosząc się na skale (wapienna), ale niestety był w większości zasłonięty rusztowaniami, więc wrażenia wielkiego na mnie nie wywarł :-(

Rock of Cashel to zespół średniowiecznych budynków. Jest tam okrągła wieża, duży kamienny krzyż celtycki, romańska kaplica, gotycka katedra, piętnastowieczny zamek i odrestaurowane Kolegium Kantorów (Hall of the Vicars). Jednym słowem można by znaleźć tam, co tylko dusza pragnie, gdyby tylko nie trafiło się na renowację kompleksu. 

Historia Skały Cashel jako centrum władzy, a także początki twierdzy sięgają IV bądź Vw., kiedy stała się ona siedzibą i symbolem władzy królewskiej w Munster (południowo-zachodnia prowincja Irlandii), a także miejscem koronacji jej królów. Istnieją też zapisy z VIIw. potwierdzające, że słynny św. Patryk faktycznie dokonał tam koronacji jednego z królów, ale dla zmyłki Krzyż św. Patryka jest dopiero z XIIw. (wtedy też zbudowano kaplicę - Cromac's Chapel, nazwaną imieniem króla, który jej budowę zlecił).

Legenda o Skale trochę odbiega od faktów historycznych. Mówi ona, że Skała została utworzona przez Szatana, który przelatywał nad tym miejscem z wielkim głazem w zębach. Kiedy zobaczył św. Patryka szykującego budowę nowego kościoła, tak się przeraził, że upuścił kamień tworząc w ten sposób Rock of Cashel. Także tutaj św. Patryk miał zerwać koniczynę i na jej przykładzie wyjaśnić znaczenie Trójcy. Tym sposobem koniczyna stała się symbolem Irlandii. Podobno również w tym miejscu św. Patryk ochrzcił Irlandię.

Na tyłach kompleksu znajduje się malowniczy cmentarz ze starymi kamiennymi krzyżami i widokiem na ruiny trzynastowiecznego Klasztoru Hore, znajdujące się u podnóża Skały. Żeby do nich dojść musieliśmy przeleźć przez kamienny mur i łąkę. Najwyraźniej brodzenie po łąkach jest mi pisane w Irlandii :-)

Drugim punktem dzisiejszego programu była Zamek Cahir (czyta się "ker") usytuowany na wyspie na rzece Suir. Ten mi się zdecydowanie bardziej podobał. Może dlatego, że nie był w trakcie restauracji. Zamek Cahir przez stulecia uchodził za twierdzę nie do zdobycia. Jest to jeden z największych i najlepiej zachowanych zamków średniowiecznych w Irlandii. Przyczyną jest zapewne to, że poddał się Cromwellowi zanim ten jeszcze zaczął na poważnie oblężenie i zanim padł jakikolwiek strzał, a ród Butlerów, który od XIVw. był właścicielem zamku, mieszkał w nim aż do XXw. i systematycznie dbał o jego kondycję. Po śmierci ostatniego lorda Cahiru w 1961r. zamek stał się własnością państwa.
Podobało mi się, to że można po nim wędrować bez przeszkód, chodzić po komnatach, wspinać się na mury. Dodatkowo mieliśmy piękną pogodę z błękitnym niebem, co tylko dodawało uroku starym kamieniom :-)


Przykładowe ceny:
wstęp do Rock of Cashel - 6€
wstęp do Zamku Cahir - 3€

piątek, sierpnia 06, 2010

Cork

Bez większych przygód wróciliśmy do Mitchelstown (przyjemnie było się przespać w normalnym łóżku). Nie pamiętam, czy już pisałam, że na czas pobytu w Irlandii postanowiłam zostać alkoholiczką. Średnio wypijamy dziennie z kuzynką butelkę kremu irlandzkiego. Próbuję po kolei wszystkich tutejszych producentów. Na razie najtańszy (nazwy oczywiście nie zakodowałam, ale kosztował nie całe 7€) najbardziej mi smakował :-D Miętowo-czekoladowego Bailey'sa wciąż brak. Podobno w Cork jest sklep, w którym powinni go mieć. Dziś się rozejrzę, bo właśnie ruszamy w drogę zwiedzać drugie największe miasto Irlandii.

Po powrocie.
Cork również jest mniejszy niż to sobie wyobrażałam. Jeden dzień w zupełności wystarcza na zwiedzanie. Najciekawszym zabytkiem, jaki widzieliśmy był uniwersytet sytuowany w sporym parku (oczywiście szary, jak wszystkie stare budowle tutaj). Jest tu też Muzeum masła (hymm) i katedra, ale jakoś się na to nie pokusiliśmy. Podobno więzienie też jest interesujące, choć znajduje się dosyć daleko od centrum miasta. 
Większość czasu spędziliśmy w ostateczności na zakupach. Zmieniły nam się trochę plany i jednak nie będziemy mieć wolnego dnia w Dublinie przed wylotem, więc lepiej kupić wszystko, co chcemy teraz, bo potem nie będzie kiedy. 
Odkryłam w końcu, dlaczego nigdzie nie mogę znaleźć tego Bailey'sa. Uprzejmy sprzedawca w sklepie z alkoholami wyjaśnił mi, że miętowo-czekoladowy był specjalną, jednorazową edycją i już się go nie produkuje na potrzeby sklepów. Jedyna szansa, to że gdzieś jeszcze komuś został na składzie. Niestety w Cork nigdzie na niego nie trafiłam. Może będzie na lotnisku. Widziałam go na lotnisku we Wrocławiu lecąc tutaj, ale przecież nie będę wiozła Bailey'sa do Irlandii.


Przykładowe ceny:
Bilet w obie strony Eireann na trasie Mitchelstown-Cork - 14€

czwartek, sierpnia 05, 2010

Killarney - Mitchelstown

Dziś nasz ostatni dzień w Killarney. Miasteczko jest przyjemne, ale na dłuższą metę nie ma tu aż tak wiele do robienia. Można jeszcze wybrać się w góry, albo na Ring of Kerry, ale to już trochę większe wyprawy. 
Zrobiliśmy małe zakupy upominkowe (można tu znaleźć całą masę sklepów z upominkami) i jesteśmy gotowi do drogi. Pozostały czas do odjazdu naszego autokaru zabijamy na kanapie w hostelu. Nie jest źle - mogę odpocząć po tej wczorajszej morderczej wyprawie rowerowej :-)


Przykładowe ceny:
bilet Eireann Killarney - Mitchelstown z przesiadką w Cork - 20€

środa, sierpnia 04, 2010

The Gap of Dunloe

Siedzę właśnie na kamlocie na jakiejś górze i klnę. Pokusilam się dziś na Przełęcz Dunloe i to był najgłupszy pomysł na świecie. Do tego mój. Postanowiłam ze wypożyczymy rowery, łodzią przeplyniemy trzy jeziora aż do Brandon's Cottage i stamtąd na rowerach przejedziemy przez przełęcz i dalej z powrotem do Killarney. Idiotka. Równie dobrze mogłam nie pożyczać roweru i zaoszczędzić 15€, bo nie dość że całą drogę pod górę do przełęczy przeszłam na piechotę, to jeszcze musiałam targac ze sobą 3kg rower. Nienawidzę gór i rowerów. Przez całą drogę towarzyszył mi zapach końskiego łajna. Miałam szczerze gdzieś widok na jakieś góry porośnięte zielenią. Jak dla mnie mogą je przerobic na kostkę brukową. Zaczęłam się nawet zastanawiać nad sprzedażą mojego roweru, bo nagle znienawidziłam je wszystkie.

Początek był całkiem spoko. Dostaliśmy znowu te same rowery, co wczoraj i w parę minut byliśmy pod Zamkiem Ross skąd wypłwają łodzie w różnych kierunkach. Na miejscu od razu zaczepił nas jeden z "zaganiaczy" i zaraz mieliśmy łódkę, która miała naz zabrać z rowerami do Lord Brandon's Cottage. Prócz nas zebrało się wiecej rowerzystów podążających w tym samym kierunku, więc wszystkie rowery wyladowały na jednej łodzi, a ludzie na dwóch innych i tak ruszyliśmy w drogę. Przepłynięcie trzech jezior i dwóch rzek zajęło jakie 1,5h. Po drodze trochę bujało na największym jeziorze, ale jakoś przetrwaliśmy. Na kolejnych było już OK. Pogodę też mieliśmy niezłą. Chwilami padało (w normie), ale częściej wychodziło słońce. Nawet za bardzo nie zmokliśmy mimo, że łodzie są odkryte. Dobrze jednak, że zabrałam ze sobą obie bluzy i sztormiak, bo było dosyć zimno na wodzie.

Szczęśliwie dotarliśmy do chaty Lorda Brandona, gdzie oczywiście jest teraz restauracja i zrobiliśmy sobie krótki postój przed ruszeniem w drogę już na rowerach. Pokusilam się tam na koszmarnie drogie ciasto rabarbarowe na ciepło z bitą śmietaną. Dobre było, choć trochę małe.

Tak wzmocnieni ruszyliśmy w drogę. Na początku było znośnie, choć trochę siąpiło. Jednak im dalej, tym było bardziej pod górę i ostatecznie nie byłam w stanie już pedałować z tym moim nieszczęsnym kolanem. Resztę drogi do przełęczy przeszłam pieszo taszcząc ze sobą rower.

Widok na przełęcz może i jest wspaniały, ale byłam tak zmęczona i zła, że było mi zupełnie wszystko jedno. Chciałam jedynie wrócić do miasta i do hostelu. Na szczęście od naszej strony droga przez przełęcz aż do Kate Kearney's Cottage (też restauracja) - koniec przełęczy jest już praktycznie cały czas w dół. Potem mieliśmy jeszcze do pokonania odcinek drogą N72 do Killarney. W sumie przejechaliśmy jakies 25km lądem i 25km wodą. Tak na prawdę zajęło nam to mniej czasu niż zakładałam i już o 16:00 byliśmy z powrotem, ale było okropnie męczące. Już wolałabym przejechać przez przełęcz konno, co też było opcją, ale potem trudno wrócić do Killarney. Trzeba znowu brać łódź, co oczywiście ciągnie za sobą dodatkowe koszta. Jedno jest pewne. Cieszę się, że już jestem na dole :-)


Przykładowe ceny:
przepłynięcie łodzią z rowerem z Zamku Ross do chaty Lorda Brandona - 15€


- Posted using BlogPress from my iPhone

wtorek, sierpnia 03, 2010

Park Narodowy Killarney

Dziś dowiedziałam się, że w Irlandii nie należy traktować serio godzin otwarcia wywieszonych na sklepach, co w sumie nie powinno mnie dziwić, bo jak się siedzi w pubie do nocy, to potem trudno otworzyć sklep o 9:00. Dlatego rowery zamiast o 9:00 dostaliśmy dopiero o 9:30.

Na dziś mieliśmy zaplanowaną przejażdżkę po parku. Pisząc park mam na myśli Killarney National Park, w którym znajdują się trzy jeziora otoczone górami, i w którym zamieszkują czerwone jelenie. Niestety nie udało nam się żadnego zobaczyć. Za to wczoraj widziałam fokę pływającą w zatoce, czy też nos foki, o czym zapomniałam wcześniej napisać :-)

Wyjechaliśmy z miasteczka na naszych całkiem fajnych rowerach trekkingowych i zaraz za mostem zjechaliśmy w prawo na ścieżkę rowerową, która biegnie wzdłuż głównej drogi, a następnie prowadzi do parku. Najpierw ruszyliśmy w stronę Jeziora Muckross, czy też Jeziora Środkowego. Obejrzeliśmy Muckross Abbey - ruiny opactwa z XVw. otoczone starym cmentarzem, gdzie wciąż można znaleźć XVIIw. groby irlandzkich poetów. Potem dojechaliśmy do Muckross House, to XIXw. wiktoriański pałac, który ruiną bynajmniej nie jest i całkiem nieźłe się trzyma. Wyglada bardzo malowniczo z tym swoim szerokim podjazdem i bryczkami, których pełno jeździ po parku. Następnie pojechaliśmy do Dinis Cottage, starej chaty przerobionej obecnie na restaurację i stamtąd do Wodospadu Torc. W ten sposób zaroczyliśmy koło i objechaliśmy całe Jezioro Środkowe.

Wracając skręciliśmy w lewo zaraz przed miasteczkiem i dojechaliśmy do półwyspu na Jeziorze Niższym, gdzie znajduje się Zamek Ross. Nad największym jeziorem strasznie wiało i cieżko było posiedzieć dłużej przy zamku. Zastanawialiśmy się również nad popłnięciem na Wyspę Inishfallen widoczną z brzegu, na której znajdują się ruiny klasztoru, który był czymś w stylu uniwersytetu, ale ponieważ jutro chcemy płnąć do Lord Brandon's Cottage na Jeziorze Wyższym, zrezygnowaliśmy z tego pomysłu.

Nie wiem, ile kilometrów dziś zrobiliśmy, ale siedzenie boli i kolana też w nie najlepszym stanie. Na jutro mamy zaplanowaną wyprawę na rowerach do Przełęczy Dunloe. Nie wiem jednak, czy to przeżyję.


Przykładowe ceny:
wypożyczenie roweru na dzień - 15€
łóżko w Killarney Railway Hostel - 15€
napój w puszcze z automatu - 1,1€
kawa z automatu - 1€



- Posted using BlogPress from my iPhone
Location:Killarney

poniedziałek, sierpnia 02, 2010

County Cork

Dziś zerwaliśmy się o świcie, by jak najszybciej ruszyć w drogę. Tym razem musieliśmy się obyć bez tradycyjnego irlandzkiego śniadanka, bo wczoraj zapomniałam napisać, że narzeczony kuzynki takowe dla nas przygotował. Nazywa się to tutaj "full irish breakfast" i składa się na ogół z sadzonych jajek, smażonych kiełbasek, smażonych pieczarek, fasolki w sosie pomidorowym, puddingu (z krwi) białego i czarnego, połówki pomidora i takich placków ziemniaczanych - hash brown. My obyliśmy się bez puddingu (blech).

Zamiast full irish breakfast piknik po drodze:


Miejscem docelowym dzisiejszej wycieczki miał być Półwysep Mizen Head na południu. Znajduje się tam Mizen Head Signal Station, czyli najbardziej wysunięty punkt południowo-zachodniej Irlandii. Jest to wyspa z latarnią morską, na którą można się dostać po wiszącym moście, jednak na miejscu okazało się, że most jest w budowie i nie ma przejścia na wyspę :-( W tej sytuacji postanowiliśmy pojechać na drugie odnóże półwyspu i stamtąd spróbować zobaczyć latarnię i most. Most był, latarni nie. Postanowiliśmy więc trochę zbadać półwysep. Nie mogę powiedzieć, żebym przepadała za przedzieraniem się przez podmokle łąki, ale tak to jest kiedy wybierasz się gdzieś z szalonymi archeologami i jednym zakręconym pasjonatem megalitów i wszelkich innych kamieni różnego rodzaju. Nie wiedząc kiedy, jak, ani dlaczego, znalazłam się nagle z butami pełnymi wody pośrodku niczego. Dobrą stroną tego brodzenia po łąkach było znalezienie ukrytego zamku w dolinie nad jeziorem. Wyglądał nieziemsko. Patrząc na niego zastanawiałam się dlaczego ktoś go właśnie tam zbudował i jakich strzegł tajemnic na tym niedostępnym pustkowiu. Nazwa zamku to Three Castles, ponieważ składał się z trzech wież połączonych murem ze sobą, jeziorem i z klifami. Tak więc zamek stanowił fort obronny w dolinie, ale nie wiadomo przed kim, co chronił.

Widoczki z Mizen Head:

Three Castles:

Samotny grób na klifach:

Ja pośrodku niczego:


Z Mizen Head pojechaliśmy do Killarney, gdzie bez większego problemu odnaleźliśmy Killarney Railway Hostel, w którym zarezerwowałam dla nas łóżka (po 15€ za noc w pokoju sześcio-łóżkowym). Po drodze stanęliśmy jeszcze w punkcie widokowym Ladies View, skąd roztacza się piękny widok na jeziora i góry w dole. Na miejsce dotarliśmy dosyć późno, więc pożegnaliśmy kuzynkę z narzeczonym i sami poszliśmy jeszcze na krótki spacer po mieście. Killarney jest bardzo bardzo turystyczne. Mam wrażenie jakbym znalazła się w jakimś kurorcie nad morzem czy nad jeziorem nastawionym całkowicie na turystów. Co krok sklep z pamiątkami i restauracje. Dużo jest też sklepów ze swetrami i innymi wyrobami z wełny, ponieważ sprzedają tu słynne swetry z Wyspy Aran (czytałam gdzieś, że to same podróbki). Za taki sweter liczą sobie od ok. 50€ do 100€. Niezła cena. Oprócz tego oczywiście masy szalików, czapek, skarpetek i co tam jeszcze da się zrobić z wełny. Jutro w planach wypożyczenie roweru i przejażdżka po Parku Narodowym Killarney.

Hotel, w którym mieszkała Scarlet O'Hara:
Zatoka jest domem dla fok, ale o tej porze dnia już żadnej nie było widać (najwyżej jakiejś nos wystający z wody) :-(

Ladies View:

Killarney wieczorową porą:


Więcej zdjęć tutaj.

niedziela, sierpnia 01, 2010

County Limerick

Dzisiejszy dzień zaczęliśmy od wizyty w niewielkim miasteczku Killmallock. Ja piszę tu, że niewielkie, ale w średniowieczu było to trzecie największe miasto Irlandii. Wciąż zachowała się w nim XV w. wieża tzw. King's Castle i ruiny klasztoru dominikanów z XIII w. Fajne jest to, że wiele pozostałości stoi sobie po prostu gdzieś w polu czy przy drodze i można sobie tak po prostu do nich wejść i pooglądać.

Klasztor dominikanów w Kilmallock:


Następnym punktem wycieczki było Lough Gur - jeden z obszarów archeologicznych wokół jeziora w kształcie podkowy. Znajduje się tu tzw. Grange Stone Circle, czyli największy kamienny krąg w Irlandii. Ma podobno 4000 lat i jest świetnie zachowany. Kamienie są ustawione jeden obok drugiego z małymi odstępami i bez ubytków. Co zabawne, po środku kręgu znaleźliśmy rozbity namiot Travelersów - irlandzkich Cyganów, którzy przemierzają Wyspę w swoich wozach kempingowych i żyją z dorywczych prac będąc ciągle w ruchu. Choć Irlandczycy są bardzo przyjaznym narodem, to jednak w wielu miejscach parkingowych na wjeździe są umieszczone poprzeczki dokładnie na takiej wysokości, by nie mógł pod nimi przejechać wóz Travelersów. Spowodowane jest to podobno tym, że tutejsi Cyganie strasznie śmiecą. W każdym razie uważam, że środek kamiennego kręgu jest super miejscem biwakowym i nie dziwię się, że się tam rozbili. Wstąpiliśmy również do Lough Gur Stone Age Centre, w którym znajduje się muzeum i gdzie obejrzeliśmy filmik o odkrywaniu tego obszaru. Okolica jeziora to również idealne miejsce na piknik, co oczywiście wykorzystaliśmy :-)

Jezioro Lough Gur:

Stone Age Centre w Lough Gur:

Krąg Kamienny Grange:


Ostatnim punktem programu było odnalezienie starego kurhanu na szczycie jakiegoś wzgórza, ale nie wiem ani gdzie to było ani jak się nazywało owo wzgórze. Potem się dowiem u specjalisty ;-) Kurhan oczywiście znaleźliśmy. Stoi na tym wzgórzu nieprzerywanie od nie wiem ilu wieków i pewnie wciąż będzie stał, choć Irlandczycy raczej nie bardzo przejmują się swoimi zabytkami (zbyt dużo ich maja). Np. mijaliśmy resztki po starym zameczku, który posłużył za cel ćwiczebny jednostce wojskowej, no i zameczku już nie ma.

Kierunkowskaz do megalitycznego kurhanu :-)

Ruszamy w drogę na górę:

No i sam kurhan wśród wrzosów:

Więcej zdjęć z County Limerick tutaj.


- Posted using BlogPress from my iPhone

sobota, lipca 31, 2010

Wood House

W zawiązku z rożnymi nieprzewidzianymi okolicznościami nie mogliśmy wybrać się na zaplanowaną wycieczkę na Północ Irlandii. Zamiast tego do popołudnia pokręciliśmy się jeszcze trochę po Dublinie. Dzięki temu trafiliśmy na mały targ w Temple Bar, gdzie sprzedawano potrawy z rożnych stron świata. Skusiliśmy się na curry z ryżem i na jakiś rodzaj tajskiej potrawy z sera, której nazwy niestety nie zapamiętałam, ale była pyszna :-) Trzeba przyznać, ze śniadanie kontynentalne, które serwowali w hostelu (było w cenie) - składało się z tostów z masłem i dżemem, nie wystarczyło nam na długo. Pokręciliśmy się tez trochę po sklepach i ceny w Irlandii są na prawdę dużo wyższe niż np. w Wielkiej Brytanii, skąd wróciłam ze stosem nowych ubrań. Nie ma większego sensu robić tu jakichkolwiek zakupów.

Późnym popołudniem kuzynka odebrała nas spod hostelu i ruszyliśmy do Mitchelstown, które miało stać się naszą bazą wypadową. Dzięki temu, ze Mitchelstown leży niedaleko Cork, cały czas mogliśmy jechać autostrada, która łączy dwa największe miasta, czyli Cork i Dublin. Była to chyba najnudniejsza trasa jaką w życiu jechałam. Nie ma na niej nawet stacji benzynowej. Jedynie zaraz za Dublinem jest jeden zajazd, a potem już do końca nic. Nawet żadnych zabudowań nie ma, tylko łąki i nic więcej.

Dom mojej kuzynki jest stary i murowany. Nie ma adresu z nazwa ulicy i numerem typowego dla innych domów, po prostu pisząc do niej piszę w adresie jego nazwę. W środku ma trzy sypialnie z wielkimi drewnianymi łózkami, starymi szafami i niskimi oknami z wielkimi parapetami. Cały jest szalenie klimatyczny i skrzypiący i z masa drewna, kominkiem w salonie i wielką kuchnią. Obok domu maja ogródek warzywny i czarny plot, który kuzynka sama malowała. Ganek tez wymalowała na nasz przyjazd :-) Sam dom jest ukryty za drzewami z dala od drogi, wiec panuje w nim cisza i spokój. Sama chciałabym mieszkać w takim miejscu. Jedynie prąd mają na monety i zawsze muszą mieć w pogotowiu 2EUR, bo automat innych nie przyjmuje. No i te irlandzkie krany są takie same jak angielskie, czyli po dwa na umywalkę. W jednym jest zimna woda, a w drugim gorąca. Nie ma nic pośredniego. Więc ręce możesz umyć w wodzie zimnej bądź gorącej. Jaka wolisz. Samo miasteczko jest znacznie oddalone od domu i bardzo małe. To dosłownie dwie ulice na krzyż. Ogólnie Irlandia jest mniejsza niż przypuszczałam.

Wieczorem zrobiliśmy zakupy w spożywczym na stacji benzynowej. Kupiliśmy Irish Cream i na czas pobytu w Irlandii postanowiłam zostać alkoholiczka. Uwielbiam Irish Cream i mam w planach pic go co wieczór :-)

Targ w Temple Bar:

Coś dobrego z sera:

Ogród warzywny Eweliny:

piątek, lipca 30, 2010

Zielona Wyspa

Pierwsze wrażenie dotyczące Dublina - mniejszy niż oczekiwałam. No i cały czas pada. 5 min pada, 5 min świeci słońce i tak w kółko. Oszaleć idzie. Ciągle tylko rozkładałam i składałam parasol. Wylądowaliśmy planowo o 12:00 (chyba tylko Polacy klaszczą po wylądowaniu) i bez większych przeszkód trafiliśmy do naszego seledynowego autobusu Airlink 747, który jedzie do Busaras. Załapaliśmy się na luksusowe miejsca na pięterku przed samą szybą (szkoda tylko, że w pewnym momencie zaczęły po niej spłwać strugi deszczu zasłaniając cały widok). Do dworca jest jakieś 45min, a Isaacs Hostel znajduje się zaraz obok niego. Czekając na pokój spróbowałam tzw. scone, czyli taka bułeczka (a może to rodzaj ciastka) którą się je z masłem i dżemem. Po rzuceniu bagaży w pokoju, pognaliśmy zwiedzać miasto. Niezły wycisk daliśmy sobie na początek. Mam wrażenie, że przeszłam na piechotę cały Dublin. Wydaje mi się, że nie można się tu zgubić. Wystarczy widzieć spear, czyli szpilę, albo sugerować się połżeniem rzeki. Po całym mieście rozsiane są zabytki. Jeśli coś jest szare i z kamienia to to na pewno zabytek. Na dziedzińcu zamkowym natrafiliśmy na niesamowite rzeźby-babki z piasku. Trochę już się rozsypywały od tego deszczu. Ponieważ jednak było już późno nie zwiedzaliśmy żadnych wnętrz. Zrobiliśmy sobie po prostu bardzo wyczerpujący spacer. Po drodze odkryłam sieć polskich sklepów, w których można też zjeść polski obiad (my zdecydowaliśmy się jednak na tajskie zielone curry) Ogólnie w wielu miejscach wyłapuje się jakieś polskie nazwy. Słychać też wielu Polaków na ulicach. Inną fajną rzeczą są tzw. bike station, czyli automatyczne stacje rowerowe skąd można sobie wypożyczyć rower i odstawić go na stacji w jakimś innym punkcie miasta. Wszystkie maja charakterystyczny wygląd, a stacje przypominają trochę przyuliczne parkomaty i jest ich na prawdę dużo. Dublin ze swoimi ścieżkami rowerowymi jest miastem bardzo przyjaznym dla rowerzystów.

P.s. Znalazłam owce :-D

Nasz hostel:



Pomnik Molly Malone:

Stacja rowerowa:

Nie mam pojęcia, co to za pomnik, ale pełno go w całej Irlandii:

Chiński fast food, w którym mieliśmy nasz pierwszy posiłek :-D

Rzeźbiący w piasku na Grafton Street:

Dublin Castle:

i rzeźby z pisaku na dziedzińcu:

Na koniec kilka dublińskich widoczków:


Dla zainteresowanych więcej zdjęć tutaj.


Przykładowe ceny:
hostel - 18€
kawa - 2€
Airlink z lotniska - 6€
obiad - 9€


- Posted using BlogPress from my iPhone
Location:Dublin