sobota, stycznia 17, 2015

znowu w Polsce

Wróciłyśmy. Wprawdzie nasz bagaż z nami nie wrócił, ale trudno. Po tak długiej podróży (jeszcze nigdy nie podróżowałam tyle godzin) było mi już wszystko jedno. Na lotnisko w HCMC dotarłyśmy bez większych przeszkód (nie licząc korków, ale zdąrzyłyśmy) i poleciałyśmy. W samolocie Etihad pooglądałam filmy, zjadłam coś i jakoś minęło te 7h. Niestety później było 8h nocą na lotnisku w Abu Dabi. Coś strasznego. Oka nie zmrużyłam i rano już byłam wykończona. Do tego okazało się, że lecimy z innego terminalu niż w bilecie i musiałyśmy cwałować przez lotnisko. Pod bramką jednak zostałyśmy odgonione z informacją, że boardingu jeszcze nie ma (odlot o 8:20, my do bramki dotarłyśmy ok. 8:00). No dobra, siedzimy, czytamy, a tu nagle komunikat ostatnie wezwanie na lot do Belgradu. No to my cwałem do bramki, a tam znowu nas odganiają, że załogi jeszcze nie ma (jest 8:07). Samolot oczywiście wyleciał z opóźnieniem, ale na szczęście z nami na pokładzie. W ciągu tych kolejnych 5h niestety nie udało mi się usnąć, bo było okropnie gorąco i śmierdziało na dodatek. Rozrywki pokładowej też nie mieli w Air Serbia, więc nudno było okropnie. Najgorszy odcinek lotu jak dla mnie. Na lotnisku w Belgradzie miałyśmy kolejne 6h do zabicia. Pozwiedzałyśmy, zjadłyśmy i czekałyśmy. Spać mi się chciało okropnie, ale bałam się że jak zmrużę oko, to lot prześpimy, no więc czekałam. Pod koniec byłam już na etapie bujania się ze zmęczenia. Nie spałam już 36h. W końcu udało mi się 30 min pokimać (to nawet nie był sen) w samolocie do Polski. Tak więc zagubiony bagaż w tych okolicznościach znaczył tyle co nic. Zgłosiłyśmy to i wyszłyśmy z lotniska na spotkanie z rodziną Asi. Zaraz zostałyśmy nakarmione, obdarowane prezentami i po godzinie zostałam odstawiona na dworzec, gdzie nocnym (szarpnęłam się na sypialny) wróciłam do Wałbrzycha. Przynajmniej nie była obładowana i w kóncu mogłam spać, a sypialny był świetnym wyborem, bo dali mi ręcznik, mydło i miałam przedział cały dla siebie. 9h minęło jak z bicza strzelił, ale nigdy więcej nie chcę lotu z tyloma przesiadkami i tak długim czasem oczekiwania!! Bagaż też się odnalazł i po kilku dniach został mi dostarczony kurierem do domu. Nawet był w stanie nienaruszonym :-)

 

 

sobota, stycznia 10, 2015

ostatnie przyjemności

Jesteśmy w HCMC i cieszymy się miastem. W sumie nie ma, co się rozpisywać. Wypiłyśmy kawę wietnamską, sok z kokosa i szejka ze świeżych owoców. Zjadłyśmy onigiri, ramen, duriana z targu i mangostan - wspaniały owoc o smaku trudnym do opisania. Szkoda, że w Polsce go nie sprzedają. Trochę pokręciłyśmy się po okolicy i tyle. Zaraz wsiadamy w taksówkę i jedziemy na lotnisko. Szkoda, że tak szybko minęło :-(

 

Kokosik na ławce w parku ;-)

 

Jemy duriana (w rękawiczkach oczywiście)


A tu królowa owoców - mangostan (je się tylko to białe)


 

piątek, stycznia 09, 2015

w drodze do Wietnamu

No więc to koniec. Wróciłyśmy do Wietnamu i jutro wracamy do Polski. Ależ ten wyjazd szybko minął. Zastanawiam się, kiedy i czy uda się wybrać znowu w taką podróż przy mojej nowej, bardziej odpowiedzialnej i wymagającej pracy. Ale wracając do naszej drogi powrotnej. BYŁA OKROPNA!! Nie chcąc wracać do Phnom Penh i stamtąd do Ho Chi Minh City tracąc na to dzień, postanowiłyśmy jechać bezpośrednio z Kampot, choć Robert w Nomadach nam to zdecydowanie odradzał. W hostelu powiedziano nam, że autobus jedzie 9h. Nie sprecyzowali tylko skąd jest to 9h... W każdym razie ok. 9:00 stawiłyśmy się na naszym ostatnim śniadanku i gotowe czekałyśmy na pick up do autobusu. Tuk tuk przyjechał ok. 10:00. Załadował nas i... przejechał za róg naszego hostelu, gdzie nas wysadził przed biurem podróży... No tak, logiczne. Wkrótce zebrała się tam spora grupa obcokrajowców. W kóncu ok. 10:30 pojawił się nasz busik, ale jeszcze trochę trwało nim nas wszystkich do niego zmieścili (wszystkie miejsca musiały być zajęte - nawet te najciaśniejsze na tyłach). Ów busik wiózł nas na szczęście tylko do przygranicznego Ha Tien i tam po 2h jazdy wysadził przed kolejnym biurem podróży. Na pytanie, ile będziemy czekać odpowiedziano mi, że 15 min, no więc czekamy. Minęła jakaś godzina i po 13:00 przyjechał kolejny busik (większy tym razem), który dowiózł nas na dworzec autobusowy, a tam wpakowani zostaliśmy do wietnamskiego autobusu sypialnego. To właśnie ten autobus jechał 9h... Wykończone dotarłyśmy na obrzeża HCMC po 22:00. Wysadzili nas na dużym dworcu autobusowym skąd kolejnym busikiem udało nam się podjechać bliżej centrum pod inne biuro podróży. Stamtąd już złapałyśmy taksówkę razem z Belgiem, która do Phnam Ngu Lao kosztowała nas szalone 1,5$ od głowy. To była bardzo długa i męcząca podróż. Dobrze, że pokój w naszym hostelu na nas czekał. Jutro ostatnie przyjemności w mieście klaksonów.

 

Ostatnie śniadanko

 

Sleeping bus i dziwna przekąska

 

czwartek, stycznia 08, 2015

Bezrożna Kambodży

Ostatniego dnia w Kampot i ogólnie w Kambodży (ależ ten czas szybko minął!) postanowiłyśmy wykorzystać to, że tak świetnie idzie nam zwiedzanie na skuterach i pokręcić się po bardziej niedostępnej okolicy. Wskoczyłyśmy na nasze bestie i ruszyłyśmy do tajemniczej jaskini Phnom Chhngok, by zobaczyć w niej urytą świątynię Shivy z cegły z VII w. (!!) Do jaskini jest tylko 8 km z Kampot, ale gdy jedziesz wiejskimi, wyboistymi drogami 20 km/h łatwo się zgubić, więc droga może zająć sporo czasu. Jaskinia jest znacznych rozmiarów. Przed nią czekają już na turystów gromady miejscowych dzieci, które chętnie pokażą jaskinię. Jest też improwizowana kasa biletowa (z dorosłym) i strzeżony parking, płatny oczywiście choć "ile łaska". My zdecydowałyśmy się skorzystać z usług młodego przewodnika, który zaprowadził nas do jaskini, gdzie pokazał ciekawe kształty skalne w formie zwierząt i oczywiście świątynię. Imponujące, że jest tak stara. Na koniec zaproponował, że wyprowadzi nas inną drogą. Straszna była. Ciemna i pełna wąskich przejść, z których miejscami trzeba było zeskakiwać w ową ciemność. Po drodze mijaliśmy grotę nietoperzy, które kłębiły się nad naszymi głowami w świetle latarek (koniecznie trzeba mieć je ze sobą). Droga wydawała się wiecznością, choć przejście trwało najwyżej 10 min. Na zewnątrz odkryłam, że jestem zlana zimnym potem i to tak totalnie. Niezły test na odwagę miałyśmy.

 

Wiejska okolica i bezdroża Kambodży

 
To jak z filmu "Czas apokalipsy" :-D

Wspominałam, że w Kambodży nie jeżdżą pociągi?

Kambodżańskie bezdroża

 
A tu ja i moja czerwona bestia

Mroczna jaskinia z ceglaną świątynką

 

Po jaskini udało nam się trafić również do sporego jeziora, które próbowałyśmy objechać, ale się nie dało, a potem postanowiłyśmy wpaść jeszcze na targ krabów w Kep skoro już byłyśmy w okolicy. W drodze powrotnej zboczyłyśmy w stronę pół solnych, które stanowiły bardzo malowniczy widok. Dzięki GPSowi udało nam się wrócić bocznymi dróżkami do Kampot, gdzie odwiedziłyśmy jeszcze sortownię pieprzu Farmlink. Zobaczyłyśmy tam jak pieprz wygląda, gdy rośnie i jak się go suszy. Mogłyśmy też spróbować pieprzu czarnego, czerwonego i białego, a na koniec złagodzić pieczenie w ustach łyżeczką cukru palmowego. Fajne doświadczenie. Zrobiłyśmy tam również pieprzno cukrowe zakupy.

 

Pola solne

 

Dzień zakończyłyśmy wycieczką do sklepiku Tiny Kampot Pillows, w którym mają bardzo rozsądne ceny - na tyle rozsądne, że nawet nie chce ci się targować i dają zniżki. Masy prezentów są właśnie stamtąd ;-) A potem był tylko chillout :-)

 

Farmlink

 

Cillout ;-)

 

środa, stycznia 07, 2015

Bokor Park na skuterze

Dziś po raz pierwszy miałam styczność ze skuterem dłużej niż 5 min i chcę własny skuter!! Najlepiej Vespę, ale przez wzgląd na cenę to raczej nierealne. Zaczęło się od tego, że zebrałyśmy się na odwagę (przyznam, że miałam spore obawy, bo naczytałam się, jak się kończą wycieczki na skuterze dla nierozważnych turystów) i wypożyczyłyśmy skutery w naszym hostelu, żeby pojechać do Parku Bokor. Cel wycieczki wybrany został z rozmysłem, bo a) w parku nie ma dużego ruchu, b) na szczyt prowadzi jedna z lepszych dróg asfaltowych w Kambodży. Jedynie dojazd do owej drogi odbywa się po gwarnej drodze krajowej, ale dałyśmy radę. Jedynym minusem był niestety mój żółciutki skuter, który tracił moc pod górkę i nadmiernie spalał paliwo przez co nawet trzeba było go tankować z butelki na szczycie.

 

Park Bokor jest znany przede wszystkim ze swojej porzuconej Bokor Hill Station, która służyła kiedyś Francuzom jako miejsce wypadowe w upalne dni, a potem była doskonałym przyczółkiem Czerwonych Khmerów, którzy strasznie długo się tam bronili. Na szczyt jedzie się jakieś 40 min do porzuconego kościoła i stacji. Wjeżdżając nadziałyśmy się też na paskudne, żółte kasyno, które straszy przy drodze. Ciekawe kto do niego chodzi. Pewnie turyści ze zorganizowanych wycieczek, których siłą tam zaciągają. Za to zjeżdżając udało nam się zobaczyć kunę, a może łasicę, która wyskoczyła mi pod koła i cudem uniknęła śmierci i przelatującą czaplę.

 

Do stacji można wejść. Myślę, że to idealna sceneria dla jakiegoś horroru. W środku wciąż zachowały się nawet kafelki w niektórych miejscach. Wyraźnie widać podział pomieszczeń, apartamenty z łazienkami i cudnym widokiem na ocean, salę kominkową, wąskie korytarze ze schodami. Aż przykro się robi, że to już nie funkcjonuje. Mebli ani ozdób żadnych nie ma. Podobnie jest z kościołem. Również straszy. Tu za to byłoby świetne miejsce dla jakiegoś tajemnego kultu. Wymarłe Wzgórze Bokor...

 

Kasyno

 

Widok ze wzgórza

 

Opuszczony kościół

 

Opuszczona stacja wzgórza Bokor

 

Po obejrzeniu wzgórza wybrałyśmy się jeszcze na niedziałający dworzec kolejowy w Kampot. Ogólnie kolej w Kambodży praktycznie nie istnieje. Czasami przewożą może towary pociągiem, ale ja żadnego na oczy nie widziałam. Za to na drogach wciąż można napotkać znaki ostrzegające przez pociągiem. W każdym razie dworzec również straszy. To był nasz dzień zwiedzania nawiedzonych miejsc ;-)

 

 

 

wtorek, stycznia 06, 2015

Słoneczne Kep i targ krabów

Dzisiaj mój żółciutki acz szwankujący skuter został wymieniony na czerwony i z samego rana ruszyłyśmy do Kep - dawniej willowy kurort nadmorski obecnie mocno podupadły z masą opuszczonych rezydencji i jedną z najpiękniejszych plaży wybrzeża, na którą specjalnie dowożą drobniutki piasek. Do Kep można dojechać główną drogą krajową, a następnie należy zboczyć w bardzo szeroką drogę z czerwonego pyłu prowadzącą w kierunku morza. Nie powiem, by jazda po niej była super wygodna, ale dało radę.

 

Zaraz na wjeździe znajduje się targ krabowy - najlepsze miejsce, by zjeść owoce morza z jakim się tu spotkałam. Wszystko świeże, prosto z wody wrzucone na grilla i można jeść. Wiedzieliście, że krabiki mają niebieskie nogi? Bo ja nie, a tutaj właśnie takie mają. Na targu pracuje masa poławiaczy, sprawdzających klatki na kraby, czyszczących ryby, kalmary, a nawet był jeden człowiek siekający wielką płaszczkę na części. Zjadłam kalmara na patyku (udało mi się opryskać tuszem jedną z moich ulubionych koszulek) i krewetkosy. Mniam. Pysznie było. Mogłabym się tu stołować codziennie.

 

Po śniadanku wylądowałyśmy na dwie godzinki na plaży miejskiej. Plaża i widok fajne, ale jednak wolę bardziej ustronne miejsca na plażowanie, a nie środek miasta. Za to droga wzdłuż wybrzeża coś wspaniałego. Mogłabym nią jeździć w kółko. Pojechałyśmy jeszcze do małego oceanarium w pobliżu portu, skąd odpływają statki na Króliczą Wyspę, w którym mają masy niezwykłych rybek i dzięki wskazówkom miłej dziewczyny z owego oceanarium udało nam się trafić bardzo wyboistymi dróżkami na fermę motyli, którą stworzył sobie jakiś bogacz przy swojej rezydencji i udostępnia za darmo zwiedzającym. Ogólnie bardzo przyjemna wycieczka zakończona na dodatek krabikiem w restauracji z superanckie widokiem na ocean.

 

Targ krabów

 

Plaża i wybrzeże w Kep

 

Ferma motyli

 

Krabik na obiad

 

A z rachunkiem ananasa podali