niedziela, listopada 12, 2006

z Polski

Już od ponad miesiąca jestem w Polsce, ale jakoś nie mogłam się zebrać, żeby uporządkować wspomnienia z tych trzech tygodni spędzonych w Chinach. Kiedy o tym myślę, wszystko wydaje się być już tak odległe w czasie. Dziś zaczęłam porządkowanie zdjęć. Myślę też o spisaniu mojego dziennika z podróży i wrzuceniu go tu na bloga. Pewnie zajmie mi to jakiś czas. Na początek jednak zajmę się zdjęciami. Właśnie je przeglądam i żałuję. Żałuję, że już mnie tam nie ma, i że nie wykorzystałam w pełni czasu jaki tam miałam. Nie przyjrzałam się wszystkiemu dokładnie. Nie zapamiętałam wszystkiego, co widziałam. Teraz myślę, że chciałabym tam jeszcze wrócić, choć sam początek wyprawy nie był najprzyjemniejszy i myślałam tylko o tym, że chcę z powrotem do Japonii ;) Jednak z biegiem dni i kilometrów było coraz lepiej, tak że na koniec zostały tylko miłe wspomnienia, zacierając to wszystko, co mi się nie podobało.


środa, września 06, 2006

koszmarne początki

Ponieważ wizy wyrobiłyśmy sobie już w Japonii, choć jak się przekonałyśmy w Hongkongu też nie byłby to zbyt duży problem, gdyż nawet nasz hostel ofiarował taką możliwość, pozostała nam tylko kwestia sposobu przedostania się przez granicę.

Zgodnie z radą faceta z hostelu, do Chin postanowiłyśmy dostać się autobusem (ok. 4h; 80HKD). Miał to być najszybszy i najtańszy sposób na dojechanie do Guangzhou (wielkie miasto na południu Chin), gdzie chciałyśmy wsiąść w pociąg do Chongqing. Jeszcze poprzedniego dnia znalazłyśmy miejsce odjazdu rzeczonego autobusu obok jakiegoś wielkiego hotelu w Kowloon i rano spokojnie doszłyśmy sobie tam na piechotę.

Bez większych przygód dojechałyśmy do granicy, gdzie zmieniliśmy autokar. Ze znalezieniem tego właściwego nie było żadnego problemu, ponieważ kupując bilety dostałyśmy nalepki, które musiałyśmy umieścić w widocznym miejscu na ubraniu. Po owych nalepkach zostałyśmy zidentyfikowane przez obsługę na granicy i skierowane do odpowiedniego autokaru.

Jednak od razu po wkroczeniu do Chin zaczęły się schody. Okazało się, że nasz kierowca nie mówi po angielsku i zupełnie nie szło się z nim dogadać. Nawet nie wiedziałyśmy, gdzie zostaniemy wysadzone w tym Guangzhou. Chciałyśmy znaleźć się jak najbliżej dworca pociągowego, ponieważ tego samego dnia miałyśmy pociąg do Chongqing i nawet nie planowałyśmy zwiedzania miasta.

Ostatecznie nie udało nam się wysiąść na dworcu. Bariera językowa okazała się być nie do przebycia. Nawet mapka w przewodniku (dodam, że z chińskimi znakami) nic nie pomogła. Nie widząc innego wyjścia wysiadłyśmy pod wielkim hotelem mając nadzieję, że będzie on na naszej mapce. Poza tym potrzebowałyśmy wymienić walutę, bo miałyśmy tylko jakieś resztki HKD po Hongkongu, USD i japońskie jeny, więc nawet nie mogłyśmy złapać taksówki i po prostu pojechać na dworzec.

Chwyciłyśmy nasze plecaki i wmaszerowałyśmy do luksusowego hotelu, gdzie zdecydowanie natarłyśmy na pana z obsługi. Okazało się że owszem, mają tutaj Bank of China, gdzie możemy kupić RMB (skrót od Renminbi, czyli juan; 1RMB = jakieś 38gr). Od razu człowiek czuje się lepiej. Niestety w banku straszne kolejki. Ludzie wymieniali pieniądze, co trwało okropnie długo, ponieważ kasjerzy sprawdzali każdy banknot. Na domiar złego przed nami stała kobieta z bardzo drobnymi nominałami. W końcu każda z nas dostała garść banknotów. Juany nie mają zbyt wysoki nominałów, więc nawet wyglądało to dosyć zabawnie – ludzie z pełnymi torbami pieniędzy. My też dostałyśmy po ładnym pliczku.

Załatwiwszy sprawę waluty, ruszyłyśmy na poszukiwanie dworca. Według naszego przewodnika, pociągi na długie dystanse odchodzą z Dworca Wschodniego. Uznałyśmy, że 36h do Chongqing to na pewno długi dystans i bez wahania zdecydowałyśmy się na Dworzec Wschodni. Teraz tylko musiałyśmy się na niego dostać. Najpierw próbowałyśmy szczęścia na przystanku autobusowym. Zaczepiłyśmy sympatycznie wyglądającą kobietę i pokazałyśmy jej na mapce, gdzie chcemy jechać. Próbowała nam wyjaśnić łamanym angielskim, ale nie szło to za dobrze, więc ostatecznie napisała nam coś na kartce w znakach i wskazała kierunek, w którym powinnyśmy iść. Tak też zrobiłyśmy, nawet znalazłyśmy kolejny przystanek, ale zupełnie nie mogłyśmy znaleźć autobusu do dworca. Kiedy tak stałyśmy wpatrując się w ciągi znaków na rozpisce przystankowej, podeszła do nas para obcokrajowców. Najwyraźniej zobaczyli biednych turystów i postanowili się nad nami zlitować. Powiedzieli nam, że lepiej po prostu wsiąść w taksówkę, która w Chinach jest bardzo tania. Nawet dali nam specjalną karteczkę dla taksówkarzy. Można takie dostać w hotelu lub w informacji. Był to druczek z nazwami miejsc po chińsku i po angielsku. Wystarczyło postawić znaczek przy nazwie miejsca, do którego chcesz się udać i wręczyć kierowcy. Tym sposobem dostałyśmy się na wybrany dworzec.

Wyglądał on całkiem normalnie, ale oczywiście znowu nie mogłyśmy się z nikim dogadać. Najpierw oznaczenie dworca okazało się być beznadzieje, ponieważ zajęło nam dłuższą chwilę błądzenie za strzałkami kierującymi do kas długodystansowych. Jak już się udało je znaleźć, to oczywiście nikt w nich nie mówił po angielsku i nie wiedziałyśmy dlaczego nie chcą nam sprzedać biletu. W końcu jakoś doszłyśmy do tego, że najwyraźniej pociąg do Chongqing odchodzi z Dworca Głównego.

Mocno podirytowane znowu wsiadłyśmy w taksówkę i pognałyśmy na drugi koniec miasta. Dobrze, że taki środek transportu na prawdę jest tani. Kosztowało nas to chyba 17RMB. Dworzec okazał się koszmarem. Nigdy czegoś takiego nie widziałam. Po prostu masy koczujących ludzi. Wszędzie Chińczycy, hałas i ścisk. Napisałam w moim survivalowym notesie Chongqing po chińsku i poszłyśmy szukać kas. Jakiś facet, który to widział chciał coś wytłumaczyć, ale oczywiście nie wiedziałyśmy co, więc ostatecznie zabrał mi notes i sam coś napisał, a następnie kazał iść do wejścia dworca. Okazało się, że na dworzec można wejść tylko mając bilet. Zostałyśmy zatrzymane przez strażnika, który wezwał kogoś przez krótkofalówkę. Owym kimś okazał się młody chłopak mówiący trochę po angielsku. Zaprowadził nas do kas, ale od razu uprzedził, że bilety już pewnie wyprzedane. To było niesamowite. Gdziekolwiek nie stanęłyśmy, okienko natychmiast było zasłaniane zasłonką, co oznaczało, że biletów już nie ma. W końcu jakoś dostałyśmy dwa w hard seats, ale o leżących nie miałyśmy co marzyć. Chora na samą myśl o jeździe pociągiem tyle godzin, poczułam się jeszcze gorzej, kiedy okazało się, że tyle godzin będzie na siedząco. Jedynym pocieszeniem była możliwość upgradu na leżące już w pociągu w trakcie podróży. Nie było wyboru. Nie mogłyśmy sobie pozwolić nawet na jeden dzień zwłoki.

Podziękowałyśmy chłopakowi (trochę niepewne, czy nie powinnyśmy mu coś za tę pomoc zapłacić) i poszłyśmy do KFC coś zjeść. Kurczak nawet nie chciał przejść mi przez gardło ze stresu. W pobliskim sklepie zrobiłyśmy jakieś zakupy spożywcze na drogę, kupiłyśmy karty do gry (bardzo przydatne w podróży) i nie mając nic innego do roboty, pomaszerowałyśmy na dworzec. Dworzec chiński różni się bardzo od japońskiego czy polskiego. Na każdym dworcu są kontrole prawie jak na lotniskach z taśmami na bagaż włącznie. Jak już wcześniej pisałam, można wejść do środka tylko z ważnym biletem. Prócz tego strażnicy, a może to policjanci, wyłapują i kontrolują osobno „podejrzane typy”. Sam dworzec jest podzielony na sektory z poczekalniami. I tak, np. do paru peronów jest przypisana jedna poczekalnia. Oczywiście można na niej kupić „chińską” zupkę i zalać ją sobe przy specjalnych kranach z gorącą wodą, które jak się potem przekonałyśmy są praktycznie wszędzie (w pociągach, na statkach, dworcach, itd). Z pomocą tablicy odjazdów jakoś doszłyśmy, z którego peronu jedziemy i gdzie jest nasza poczekalnia, która okazała się być ogromną salą wypełnioną tłumem ludzi. Miałyśmy jeszcze dwie godziny do odjazdu, więc znalazłyśmy sobie dwa wolne siedzenia i zaczęłyśmy obserwacje. My również stanowiłyśmy rozrywkę dla tubylców, bo byłyśmy jedynymi białymi na sali. Prócz stoiska z jedzeniem i bramek do peronów na przeciwległym krańcu poczekalni, było tam również sześć rzędów plastikowych krzesełek już wypełnionych czekającymi ludźmi i dwa zawieszone telewizory, w których w kółko leciały krótkie filmiki przestrzegające przed złodziejami na dworcu, a również trailery filmów koreańskich.

Na godzinę przed pociągiem tłum zaczął stopniowe przesunięcie w stronę bramek. My również postanowiłyśmy to robić i zajęłyśmy strategiczną pozycję blisko wejść na perony. Stojąc w ścisku zostałyśmy dorwane przez Chinkę, która uparcie chciała nam coś powiedzieć i entuzjastycznie obmacywała Aśki sweterek. Może uznała, że to produkcja chińska (?). Zapewnienia (po polsku i na migi), że nie mówimy po chińsku nic nie pomagały. Na jakieś 30min przed odjazdem (planowany na 20:50) otworzono bramki i tłum rzucił się biegiem w stronę peronu i oczekującego tam pociągu. My też pognałyśmy, z tą przewagą, że my miałyśmy plecaki, a Chińczycy byli obładowanie różnymi torbami i tobołami (ciekawe, gdzie oni jeżdżą takimi masami. Na handel??). Prawdopodobnie dzięki temu jako jedne z pierwszych dotarłyśmy do naszego wagonu i bezczelnie rzuciłyśmy plecaki na półkę przeznaczoną dla sześciu osób. Każdy wagon ma swojego porządkowego, który nadzoruje układanie bagażu. Wkrótce z jego pomocą (nasz był bardzo głośny i żwawy) miejsca zostały pozajmowane, a bagaże poukładane. W wagonie nie ma przedziałów, tylko dwa szeregi miejsc. Po jednej stronie jest szereg szóstek (sześć miejsc zwróconych do siebie), a po drugiej szereg czwórek. Jak się sama przekonałam hard seat jest bardzo niewygodny. Po prostu dwie zbite deski pod kątem prostym obite materiałem. Nie polecam nikomu. Ciężko mi było sobie wyobrazić, że mam na nim spędzić 36h. Do tego kolory w przedziale po prostu okropne. Brązowo sraczkowate z ostrym światłem lamp, a niedługo potem przydymione od dymu z papierosów.

Za radą chłopaka na dworcu, Aśka poszła do wagonu sypialnego zapytać, czy możemy dostać jakieś miejsca sypialne, a ja pilnowałam bagaży i chorowałam dalej. Ostatecznie nawet tłumacz się znalazł, a raczej nawet dwóch. Niestety było za wcześnie, żeby sprawdzić, czy są wolne łóżka i kazali przyjść za godzinę. W tym czasie życie w naszym wagonie tętniło już pełną parą. Ludzie gadali, jedli, pili, palili (bleh. w Chinach nikt nie przestrzega zakazów palenia), biegali zalewać swoje zupki i grali w karty. Gwar niesamowity. Od czasu do czasu przejeżdżał wózek z przekąskami, jedzeniem na ciepło, napojami, gazetami, a nawet kartami do gry. Niestety po godzinie miejsc leżących wciąż nie było i kazali przyjść rano.

Musiałyśmy umościć się jakoś na tym, co było. Miałyśmy miejsce zewnętrzne i środkowe, co dodatkowo utrudniało sprawę, bo nie było się o co zaprzeć. Dziewczyna w naszej szóstce ostatecznie usiadła na podłodze, a głowę złożyła na siedzeniu, jednak mi ten pomysł bardzo się nie podobał, szczególnie, że Chińczycy bez żenady rzucali na podłogę wszelkie śmieci i dodatkowo bez żadnego skrępowania pluli gdzie popadło. Obrzydlistwo. Za przykładem moich sąsiadów zajęłam kawałek małego stolika przy oknie i położyłam na nim głowę. Jakoś udało się dotrwać do tej szóstej rano, chociaż okropieństwa tej podróży nie da się opisać, ani wyrazić słowami. Na szczęście wtedy znalazły się wolne miejsca w wagonie sypialnym, tzw. hard sleeper, który wyglądem przypomina trochę nasze kuszetki. Też są trzy łóżka jedno nad drugim z tym, że tak samo jak w hard seats nie ma przedziałów, tylko ścianka co sześć łóżek. Przed każdą taką szóstką jeden stolik z dwoma składanymi siedzeniami.

Do wagonu weszłyśmy, gdy było jeszcze ciemno. Kobieta dyżurująca zabrała nasze bilety i dała nam w zamian plastikowe numerki. Okazało się, że w łóżku Aśki ktoś śpi, więc kobieta bezceremonialnie obudziła uzurpatora i Aśka mogła wskoczyć w ciepłą i lekko zakurzoną pościel. W moim na szczęście nikt nie spał, ale jestem pewna, że pościel była w podobnym stanie. Dobrze, że byłam zbyt zmęczona, by się tym przejmować. Właśnie na taką okazję targałyśmy ze sobą śpiwory. Natychmiast zasnęłam. Ok. 11 obudziła mnie znudzona Aśka, więc chcąc nie chcąc zlazłam na dół zjeść małe śniadanie w postaci wafelka. Reszta podróży minęła nam na spaniu i grze w karty. Jakoś to było. Od czasu do czasu wpadał do nas pogadać chłopak, który pomógł Aśce załatwić miejscówki leżące i ku naszemu przerażeniu przynosił podejrzanie wyglądające jedzenie. On też jechał do Chongqing i obiecał nam pomoc w znalezieniu rejsu po Rzecze Yangzi.


niedziela, września 03, 2006

Hongkong - Lantau

Padnięte po przeżyciach poprzedniego dnia obudziłyśmy się dopiero ok. 11. Nie spiesząc się zbytnio ruszyłyśmy ulicami Kowloon w poszukiwaniu śniadania. Od razu trafiłyśmy do McDonalds (przez długi czas nasze główne miejsce posiłkowe). Muszę zaznaczyć, że w chińskich McDonalds, przeciwnie nież w tych japońskich, gdzie śmieci sie nawet segreguje, nie trzeba po sobie sprzątać, bo mają do tego obsługę.

Po śniadanku postanowiłyśmy zacząć zwiedzanie od Lantau, więc przy pomocy mapki z Informacji na lotnisku powędrowałyśmy do portu.


Okazał się nie być zbyt oddalony od naszego hostelu. Po chwili błądzenia znalazłyśmy w końcu prom płynący na Lantau – First Ferry (32HKD). Nasz przewodnik podaje dużo niższą cenę, więc byłyśmy trochę zaskoczone. Ale okazało się, że popularne i tanie Starr Ferry pływają tylko z Centrum.

Lantau jest wyspą dwa razy większą od Wyspy Hongkong. Znajdują się na niej głównie parki. Promem dopłynęłyśmy do Mui Wo, a stamtąd pojechałyśmy autobusem nr 2 (25HKD w weekendy i 16HKD w pozostałe dni tygodnia) do Ngong Ping, gdzie znajduje się klasztor Po Lin (wstęp darmowy) i kompleks świątynny z Buddą Tian Tan.








Jest to największy na świecie siedzący na zewnątrz budda z brązu. Można do niego podejść pokonując jakieś 260 stopni (wstęp - 23HKD bilet bez posiłku, bo jest też opcja z obiadem za 60HKD), co oczywiście zrobiłyśmy. Miałyśmy szczęście ponieważ w drodze powrotnej do portu nastała tak gęsta mgła, że budda praktycznie przestał być widoczny. Prócz posągu obejrzałyśmy też klasztor.





Następnym punktem zwiedzania była wyspa Hongkong lub Centrum, jak ją tam nazywają. Do niej również popłynęłyśmy promem First Ferry (32HKD). Centrum to prawdziwa dżungla budynków. Muszę przyznać, że trochę się rozczarowałam, ponieważ słyszałam o chodnikach pozawieszanych między wieżowcami i spodziewałam się czegoś na prawdę wysoko, a w rzeczywistości były zawieszone może na wysokości pierwszego piętra. Mimo niskich chodników, miejsce robi wrażenie. Wszystko jest wielkie i stłoczone. Wielkie budynki, szerokie autostrady, plątanina podwieszonych chodników, dwupiętrowe autobusy.




Tu zadziwili nas mieszkańcy Hongkongu i ich sposób spędzania wolnego czasu. Napotkałyśmy całe tłumy ludzi (głównie kobiet) biwakujących pomiędzy budynkami, w przejściach podziemnych, na małym skrawku trawnika w mini parku. W miejscach, gdzie mi nawet by nie przyszło do głowy robić sobie piknik, zaś oni siedzieli na kocykach całymi rodzinami grając w karty, jedząc i rozmawiając.


Miłą niespodzianką były pozostałości z Parady Krów, na które się natknęłyśmy. Mamy nawet zdjęcie z polską krową, ponieważ w Hongkongu znalazły się krowy z różnych państw.


Wczesnym wieczorem wróciłyśmy do Kowloon (tym razem już Starr Ferry za szalone 1,7HKD) na kolację w Pizza Hut (obłędnie droga – 85HKD). Chciałyśmy zrobić jakieś zakupy w Seven11, ale tu spotkała nas niespodzianka. Tutejsze Seven11 w niczym nie przypomina tego japońskiego. Zamiast do przyjaznego sklepu z masą gotowego jedzenia, weszłyśmy do prawdziwej palarni pełnej podejrzanych typów.

Wieczorem nawet miałam jeszcze dość siły by sprawdzić swoją pocztę (5HKD za godzinę Internetu).

Więcej zdjęć z Wielkiej Wyprawy tutaj.


sobota, września 02, 2006

Tokio - Hongkong

Początek naszej "Wielkiej Wyprawy" wypadł na Hongkong. Jedyne miejsce, w którym miałyśmy zarezerwowany jakiś hostel. Całą resztą postanowiłyśmy się nie przejmować i po prostu jechać tam, gdzie się da w miarę możliwości realizując nasz plan.

Lot z Narita miałyśmy po osiemnastej, więc w sumie nie musiałyśmy się zbytnio spieszyć. Spokojnie spakowałyśmy nasze plecaki i prze wylotem postanowiłysmy jeszcze zerwać umowę z naszym japońskim operatorem telefonów komórkowych AU, co okazało sie sprawą trudniejszą niż sądziłyśmy i ostatecznie straciłyśmy tylko ponad godzinę nic nie załatwiwszy. Na lotnisko pojechałyśmy najtańszą i jak sądzę najszybszą metodą. Czyli JR do Ueno i tam przesiadka na Keisei Line do lotniska. W sumie wychodzi to 1550¥ razem z autobusem do Kita Urawa. Na Narita dotarłyśmy ze sporym zapasem czasu, więc mogłyśmy jeszcze przekąsić coś w McDonald's i pochodzić po lotniskowych sklepach, co zaowocowało nową zawieszką do telefonu w postaci Akiba Hello Kitty.


Aśka z naszymi bagażami na Narita

Do Hongkongu leciałyśmy amerykańskimi liniami Northwest Airlains, których samolot okazał się być wielgachnym dwupiętrowym potworem. Bilet w obie strony kosztował nas razem z wszystkimi opłatami dodatkowymi jakieś 38.000¥. Całkiem nieźle zważywszy, że najtańszy do Pekinu (w pierwotnym planie to tam chciałyśmy lecieć) znalazłam za 70.000¥.

Ledwie weszłyśmy na pokład, okazało się, że mamy overbooked, co zapewne stało się powodem sporego opóźnienia. Ostatecznie wylądowaliśmy jakoś o 21.50 czasu hongkońskiego (godzina do przodu względem czasu japońskiego). Hongkong nocą wygląda niesamowicie z okien samolotu. Tak jakby z ciemności, która jest oceanem, wyłaniają się gdzieniegdzie oświetlone wysepki wieżowców. Po ciemku miało się wrażenie, że wyrastają prosto z wody. Szkoda, że nie mogłam zrobić zdjęcia.

Odebrałyśmy bagaże (na szczęście plecaki przeżyły lot nieuszkodzone) i od razu powędrowałyśmy do Informacji, by dowiedzieć się o środek transportu do Kowloon (co dosłownie znaczy „dziewięć smoków”) i naszego hotelu, a następnie wymienić walutę (dolary hongkońskie - HKD; 1HKD = jakieś 38gr). W sumie z lotniska wyszłyśmy dopiero ok. 23.00 i tu czekało nas niemiłe zaskoczenie – wilgoć i to większa niż w Japonii. Jakbym się zanurzyła w jakiejś mazi, a nie powietrzu.

Za radą pani na informacji postanowiłyśmy jechać autobusem A21 (33HKD). Po chwili błąkania się wokół lotniska, trafiłyśmy na nasz przystanek. Już pakowałyśmy się do autobusu, kiedy okazało się, że jeśli nie mamy drobnych, to musimy iść kupić bilety (w autobusie należy mieć odliczoną kwotę, ponieważ kierowca nie wydaje reszty). Tak więc Aśka została z naszymi plecakami, a ja poleciałam szukać bileciarni. Udało się. W trakcie jazdy już ostro odpływałam ze zmęczenia. Nawet nie miałam siły oglądać widoków. Jedyne, co mi się rzuciło w oczy, to wielkie i bardzo obdrapane budynki.

Podróż z lotniska zajęła nam ok. godziny. Wysiadłyśmy na przystanku, na który nam polecono i ruszyłyśmy Nathan Rd. w poszukiwaniu naszego lokum – Chungking Mansion. W pewnym momencie zostałyśmy otoczone przez tłumek rozkrzyczanych ludzi (była już jakoś pierwsza w nocy), wciskających nam w ręce wizytówki i namawiających do obejrzenia pokoi. Byłyśmy pod Chungking Mansion.


Przedziwne miejsce. Wielki, szesnastopiętrowy, obdrapany budynek. Pierwsze trzy piętra to sklepy, kantory wymiany walut (kurs dużo lepszy niż na lotnisku), wypożyczalnie video, itd. Reszta to pokoje gościnne, hostele. My swój zarezerwowałyśmy wcześniej (60HKD za noc), dlatego opędziłyśmy się od naganiaczy i ustawiłyśmy w kolejce do windy, bo cały ten moloch obsługują tylko dwie, z czego jedna nie dojeżdża na samą górę, dlatego kolejka jest zawsze. W końcu udało nam się w jedną wpakować i pojechałyśmy na 15 piętro, a stamtąd schodami na 16te, gdzie znalazłyśmy się pod sporym napisem Travellers Hostel.


Sam hostel jest inny niż te, które do tej pory widziałam. Po prostu korytarz, a na lewo biurko i człowieczek przed telewizorem, który gdy mu powiedziałyśmy, że mamy rezerwację, zadzwonił po właściciela, który po chwili wyłonił się zza jednych z drzwi w samym tylko ręczniczku. Dowiedziałyśmy się, że nie ma już miejsc w sali wielołózkowej, więc zamiast pokoju grupowego możemy dostać za tę samą cenę dwójeczkę i tak trafiłyśmy do maleńkiej celi z piętrowym łóżkiem, biurkiem i klimą na zamalowanym oknie. Od razu padłyśmy bez sił.

Więcej zdjęć z Wielkiej Wyprawy tutaj.

piątek, września 01, 2006

wyprowadzka

Rano obudziłam się i chyba doznałam syndromu pierwszego września (jeśli takowy w ogóle istnieje) – było mi zimno. Pierwszy raz od... nie pamiętam od kiedy. Do tej pory przez całe wakacje doznawaliśmy tylko nieznośnych upałów, więc porankowy chłód mógł być czymś niezwykłym. Na dodatek od rana siąpiło. Nie wiem czy to dobrze, czy źle biorąc pod uwagę, że byłyśmy w trakcie przeprowadzki i wywożenia rzeczy do Natali. Przynajmniej miałyśmy miły chłodek, ale z drugiej strony wszystko lekko zwilgotniało. Ostatecznie opróżnienie pokoi zajęło nam więcej niż przypuszczałyśmy. Na szczęście nasze miłe panie z biura I-House'u nie miały nic przeciwko, żebyśmy oddały klucze trochę później. Tak więc spokojnie zapełniałyśmy składzik rzeczami przeznaczonymi dla naszych następców, a resztę woziłyśmy na rowerach do Natalii. Trochę smutno widzieć swoje rzeczy upchnięte w ponurym i ciasnym pomieszczeniu czekające na kogoś innego. Na koniec odstawiłyśmy nasze spakowane walizki na przechowanie do jakiegoś składzika w pierwszym budynku i podjechałyśmy do Book Marketu, gdzie chciałam sprzedać niedobitki komiksowe, których nie miałam zamiaru zabierać ze sobą do Polski. Dostałam za nie obłędne 980¥.Żegnaj I-House!!


mój pokój w burzy pakowania

wtorek, sierpnia 29, 2006

trasa Chin


Jako, że dzisiaj nudzę się okropnie, postanowiłam zamieścić tu jeszcze trasę naszej wielkiej podróży przez Chiny i Hongkong. Nawet zaznaczyłam ją mniej więcej na mapce. Kawałek na niebiesko to spływ rzeką.

2 września - o 18:30 wylatujemy z Narita (Tokyo) - jesteśmy w Hongkongu o 22:20,szukamy naszego hotelu

3 września - zwiedzamy Hongkong

4 września - wjeżdżamy do Guangzhou (już Chiny) i stamtąd jedziemy pociągiem do Liuzhou

5 września - zwiedzamy Liuzhou, które było kiedyś końcem Jedwabnego Szlaku

6 września - docieramy do Chongqing (początek spływu)

7 września - rozpoczynamy spływ rzeką Jangcy (Trzy Przełomy)

9 września - koniec spływu w Yichang

10 września - jesteśmy w Xian (oglądamy terakotową armię)

12 września - zwiedzamy Datong (klasztory, Ściana Dziewięciu Smoków, Świątynia Zawieszona Nad Próżnią, może jaskinie)

13 września - docieramy do Pekinu (stąd wypad na mur i Zakazane Miasto, Niebiańska Świątynia, Pałac Letni i cała masa innych zabytków)

17 września - jesteśmy w Huangshan (czyli Żółte Góry - 1873m n.p.m.)

18 września - Szanghaj (wieża Oriental Pearl i okolice miasta)

20 września - wracamy z Szanghaju do Guangzhou (o ile się wyrobimy finansowo, to samolotem) i stamtąd do Hongkongu

21 września - o 8:30 wylatujemy z Hongkongu i jesteśmy w Tokyo o 14:50

Oczywiście w drodze wszystko się może jeszcze zmienić, jednak to, co widać wyżej to nasz opracowany plan, który może uda nam się wykonać.


poniedziałek, sierpnia 28, 2006

odliczanie

Mogę już spokojnie zacząć odliczanie. Zarówno do wyprowadzki z I-House'u jak i do wyjazdu do Chin, a raczej najpierw do Hong Kongu. Jeśli chodzi o wyjazd praktycznie wszystko już mamy załatwione. Wizę, re-entry permission, bilety. Więcej nam chyba nie potrzeba. Hotele znajdą się na miejscu, pociągi też. Gorzej z wyprowadzką. Dziś wysłałam ostatni karton do Polski. Pewnie wyśle jeszcze jeden jak już wrócę z Chin obładowana prezentami. Poza tym postęp w pakowaniu zerowy. Liczę, że uda mi się to zrobić w jeden dzień ;)
W każdym razie w sobotę wyjeżdżam. Wyprowadzam się już 1 września w piątek, czyli od tego momentu nie będę miała dostępu do Internetu. Znowu na sieci pojawię się dopiero ok. 25 września. Do tego czasu kontakt tylko na mojego maila na yahoo. Postaram się go sprawdzać od czasu do czasu w Chinach.

wiza chińska


pozwolenie na ponowny wjazd do Japonii


niedziela, sierpnia 27, 2006

Samba Carnival


Wczoraj pojechałyśmy z Aśką do Asakusa 浅草 na Samba Carnival. Jakby kogoś interesowało to tutaj jest strona oficjalana (cała po japońsku). Sam festiwal został skopiowany i zapoczątkowany w 1981 roku na podstawie karnawału w Rio de Janeiro. Jednak jak to zwykle jest z Japończykami wszystko muszą zmienic i patrząc na wczorajszą paradę miałam dziwne wrażenie, że w swojej kiczowatości ma ona niewiele wspólnego z oryginalnym karnawałem. Z samą samba zapewne też miała niewiele wspólnego. Jednak w sumie fajnie było powalczyć z tłumem tubylców o miejsce jak najbliżej ulicy i popatrzeć chwilę na przechodzących przebirańców.

Asakusa w trakcie Samba Carnivale








Więcej zdjęć jak zwykle tutaj.

trochę smutno

No i wszyscy sobie pojechali. Jako ostatni Marie i Jon. Na dzień przed ich wyjazdem poszliśmy jeszcze do jakiejś restauracji, którą wybrała Marie na ostatni posiłek ;) Teraz zostałyśmy same z Aśką. Dobrze, że niedługo my też się wyprowadzamy, bo pewnie umarłybyśmy z nudów.

Jon i jak stwierdził jego spojrzenie seryjnego zabójcy


Marie, która jak widać nie lubi, jak jej się robi zdjęcia


od lewej: ja, Marie i Katya


obecni na pożegnianiu (prócz Aśki, która robi zdjęcie) już po przeniesieniu się do lodziarni na deser


wtorek, sierpnia 22, 2006

Po pechowym Snickersie na Fuji nie pozostało mi nic innego jak tylko iść z moim ukruszonym zębem do dentysty. W Polsce słyszałam różne przerażające historie o problemach z zębami i dentystami w Japonii, więc jakoś niezbyt chętnie myślałam o czekającej mnie przyjemności. Jednak im szybciej tym lepiej, więc napisałam maila do mojej sąsiadki Arty, która bawi teraz na Okinawa, a wcześniej sama leczyła sobie tutaj jakiegoś zęba, by mi powiedziała, gdzie w pobliżu jest jakiś dentysta. Okazało się, że całkiem niedaleko, a nawet zupełnie blisko. Tak więc wstałam rano, zadzwoniłam do Aśki po towarzystwo i razem pojechałyśmy na poszukiwanie Tomo Dental Clinic. Znalazłyśmy bez problemu. Sama klinika nie jest zbyt duża. Klientów też nie było, więc wypełniłam kartę pacjenta (po angielsku) i w parę minut później siedziałam już na fotelu tłumacząc, co mi się stało. Pani obejrzała uszkodzonego zęba, zawałoła drugą i uznały razem, że trzeba zrobić zdjęcia. Jak uznały, tak zrobiły. Kiedy jedna je wywoływała, druga z wielkim zainteresowaniem obejrzała resztę mojego uzębienia, wykrzykując na przmian sugoi i kirei (czyli wspaniałe i ładne). Gdy wreszcie zdjęcie było gotowe, pani dentystka stwierdziła, że zęba to najlepiej usunąć. Wywołało to mój definitywny sprzeciw i oświadczenie, że zębem na poważnie to już się zajmie mój dentysta w Polsce, a teraz ja poproszę tylko zalepienie. Tak więc został mi zarzucony na oczy ręczniczek i pani zabrała się do dzieła, opisując każdy swój ruch. Po jakiś 10min ząb był jak nowy. Na wyjściu zostałam zubożona o 2140 jenów (czyli mniej więcej tyle, ile zapłaciłabym w Polsce). I to koniec mojej przygody z zębem. Mam nadzieje, że wytrzyma do mojego powrotu do Polski.

spacer w chmurach

Jednak namówili mnie na wchodzenie na Fuji. Chyba byłam pod działaniem jakiś środków odurzających, gdy to robili, albo udaru dostałam z gorąca. W każdym razie zgodziłam się pomóc im kupić bilety na autobus do Fuji 5th Station 富士五合目 i ostatecznie wylądowałam z własnym biletem w ręku. Potem nie było już odwrotu.
Jakby ktoś nie wiedział, to Fuji jest wulkanem i równocześnie najwyższą górą Japonii (3776m n.p.m.). Średnica krateru wynosi ok. 600m, a głębokość blisko 150m. Leży na południowy zachód od Tokyo. Oczywiście jest wielką atrakcją turystyczną. Bardzo popularna jest wspinaczka nocą, a następnie oglądanie wschodu słońca ze szczytu. I my właśnie tak zamierzaliśmy zrobić. O 17:50 w niedzielę wyruszyliśmy z Shinjuku autobusem, na który ledwo zdążyliśmy, bo mieliśmy małe problemy ze znalezieniem przystanku ukrytego za jednym z budynków przy wschodnim wyjściu ze stacji. Jazda trwała trochę ponad 2h i po 20:00 wysiedliśmy na Fuji 5th Station (2305m n.p.m.). Od razu poczuliśmy miły chłodek. Przyjemna odmiana po upałach w stolicy. Weszliśmy na chwilę do jednego ze sklepów i ruszyliśmy w górę. Początkowo było znośnie. Robiliśmy sobie krótkie postoje co jakieś 25min by odsapnąć i powoli przyzwyczjać się do zmiany wysokości. Jednak przy 7 stacji (2700m n.p.m.) zaczęły się schody. Nagle zrobiło się trochę bardziej stromo i zamiast w miarę jednolitego kamienistego gruntu pojawiły się głazy, na które trzeba było się wspinać. Dobrze, że na 7 stacji kupiliśmy sobie kije do wspinaczki o wdzięcznej nazwie rakuraku tozanbo らくらく登山棒 (rakuraku znaczy łatwo łatwo, a tozanbo o po prostu kij do wspinaczki), inaczej byłoby nam o wiele ciężej. W parę godzin po 7 stacji dotarliśmy w końcu do 8 stacji (3360m n.p.m.) i byliśmy już nieźle wyczerpani. Planowo mieliśmy na 8 stacji zrobić sobie dłuższy odpoczynek i zjeść coś ciepłego, ale niestety nie wyrobliśmy się z czasem. Byliśmy na niej ok. 3:20 i potrzebowaliśmy ok. półtorej godziny by dotrzeć do szczytu, czyli dokładne tyle ile zostało nam do wschodu słońca. My z Aśką postanowiłyśmy iść dalej, ale Jon był zbyt wyczerpany i powiedział, żebyśmy szły bez niego, bo inczej nie zdążymy przed słońcem na szczyt, a on do nas dołączy jak odpocznie. Tak też zrobiłyśmy. Jednak po drodze w górę po minięciu punktu na 3450m n.p.m. nagle zaczęłam czuć silne mdłości, więc musiałyśmy się na chwilę zatrzymać. Po jakiś 10-15 min. stwierdziłam, że mogę spróbować iść dalej, ale nagle Aśce zrobiło się słabo i biało przed oczyma. Ponieważ nic jej nie przechodziło zeszłyśmy z powrotem do punktu na 3450m n.p.m. a tam był już Jon. Aśka czuła się coraz gorzej, a ja znacznie lepiej, więc Jon zabrał ją do 8 stacji, a mnie zostawili bym zrobiła zdjęcia wschodu słońca. Ostatecznie chorba wysokościowa nie pozwoliła nam dotrzeć na szczyt. Troche mi szkoda, bo chciałam zobaczyć krater wulkanu, a drugi raz takiej wspinaczki nie mam zamiaru powtarzać. Po wschodzie dołączyłam do reszty na 8 stacji i zaczęliśmy schodzić. Aśce cały czas było słabo i polepszyło się dopiero przy 6 stacji. W sumie wspinaliśmy się nocą ponad 7h, a schodziliśmy ponad 4h. W trakcie schodzenie słoneczko trochę mnie przypiekło i mam teraz naturalne krótkie rękawki na skórze. Do 5 stacji dotarliśmy ok. 10:00 i przez dwie godziny wegetowaliśmy przy kamieniach razem z całą rzeszą innych ludzi, którzy też już zeszli z góry i czekali na swoje autobusy powrotne. Mój kamień był w miarę wygodny, słoneczko też przyemnie grzało, więc się na nim zdrzemnęłam udając, że pilnuję naszego bagażu, kiedy Aśka z Jon'em oglądali sklepiki z pamiątkami. Ok. 16:00 wrócliśmy do Saitamy. Wzięłam prysznic i natychmiast poszłam spać. To była męcząca przygoda.

Staraty poniesione w wojnie z Fuji:
- wszystkie siły
- kawałek zęba (ułamany na Snickersie na 6 stacji)
- buty, które miałam zamiar znosić w Chinach, a nie w trakcie wspinaczki

Zyski:
- fajny kij do wspinaczki (muszę wymyślić, jak go wysłać do Polski)
- masy zdjęć chmurek i wschodu słońca

Na 7 stacji. Już trochę zmęczeni, ale mamy nasze odjazdwe kije do wspinaczki :D


Początek wschodu słońca ok. 4:35.


Nie tylko ja robiłam zdjęcia.


Słońce wyłania się zza horyzontu.



Ostatni punkt, do którego dotarliśmy - Goraikou-kan na 3450m n.p.m.


Kawałek samego Fuji.


Spacer w chmurach.


Schodzimy na dół. Wciąż w chmurach.


W krainie fantazji.


Na niebiesko też było.


Koniki na 5 stacji. Wjazd na takim do siódmej - 12tys. jenów (0k. 300 zł).


Czekamy na autobus - każdy przy swoim kamieniu.


5 stacja ok. 11:00 rano.

Więcej zdjęć ze wspinaczki na Fuji i chmurek na flickr.


kolejny wyjazd

No to o kolejną osobę mniej w naszym gronie. Wczoraj wyjechał Parris, jak myśmy wspinali się na przeklęte Fuji. W ostatni wspólny wieczór niczego specjalnego nie robiliśmy. Jedynie objedliśmy się bigosem, który ugotowałam i opiliśmy miodem, który przywiozła mi Mara, a potem, jak co wieczór, najechaliśmy pokój Jon'a i do późnej nocy graliśmy w Mario Karts. Opóściłam towarzystwo, gdy postanowili kontynuować golądanie 24 godzin, a mi się ten serial jakoś nie bardzo podoba. Może gdybym się wciągnęła...

piątek, sierpnia 18, 2006

dzień, jak co dzień?

Z bólem muszę stwierdzić, że mój i-pod (który ma na imię Bielik, tak poza tym) jest zabójcą słuchawek. Najpierw rozwaliłam oryginalne białe, a dziś przestały działać moje wieloletnie Sony, które nie jedno ze mną przeżyły i byłam pewna, że nic nie jest w stanie im zaszkodzić. Jak widać myliłam się. Pozostaje mi tylko przed wyjazdem wybrać się do Akihabary i kupić jakieś nowe. Może wytrzymają podróż przez Chiny. Chyba przestanę nosić Bielika w kieszeni, bo podejrzewam, że to może być przyczyną śmierci kolejnych par słuchawek.
Bielik-zabójca w swoim niewinnym różowym ubranku

Dziś w końcu załatwiłam wszystkie papierkowe rzeczy jakie mi pozostały na ten miesiąc. Udałam się do biura na moim wydziale i nawet wiem już na pewno, że swój bilet lotniczy będę miała do odebrania w ISCu, co mnie bardzo uspokaja. Po powrocie z Chin nie będę musiała latać po Tokyo w poszukiwaniu żadnej agencji - czyt. więcej czasu na ostatnie zakupy przed powrotem do Polski.
Zapłaciłam też swój ostatni czynsz za akademik. Nawet zrobiłam mu w locie zdjęcie:

W drodze powrotnej z uniwerku wstąpiłam do księgarni po taśmę klejącą, by zatejpować klejne pudło do wysłania. I co? ..... i oczywiście wyszłam z naręczem książek. Ja stanowczo nie powinnam samotnie wchodzić do takich sklepów. Najwyraźniej zamiast dwóch będę musiała wysłać jeszcze trzy kartony.

Dziś wyjechała kolejna osoba. Tym razem to Connie nas pożegnała. To już trzecia. W przyszłym tygodniu Marie, Parris i Jon. Nikt już nie zostanie. To znaczy oczywiście będą jacyś ludzie w akademiku, ale nikt z kim się przyjaźnię :( nie wliczając w to Aśki. Dobrze, że już za 2tyg jedziemy do Chin inaczej byłoby tu starszliwie nudno.

czwartek, sierpnia 17, 2006

ゲド戦記

Byłam wczoraj w kinie na filmie animowanym "Gedo Senki" ゲド戦記 The Tales from Earthsea na podstawie książek Ursuli Le Guin, stworzonym przez syna słynnego japońskiego twórcy anime Hayao Miyazakiego (Tonari no Totoro, Spirited Away). Niestety z przykrością muszę stwierdzić, że się rozczarowałam. Jeśli chodzi o sztukę, to syn nie dorównuje ojcu. Miejscmi elementy bardziej wyglądały jakby były nałożone na tło niż się z nim komponowały. Sama kreska też nie należała do moich ulubionych. Jeśli zaś chodzi o samą historię, to w wielu miejscach po prostu była przygługa. Nic się nie działo. Spali, jedli, pracowali, szli. Szczególnie dużo było właśnie tego chodzenia. Ogólnie troche szkoda mi wydanego tysiąca jenów. Dobrze, że była środa i tylko tysiąc. Bo środa to dzień dla pań. Każda przedstawicielka płci pięknej wchodzi do kina za tysiąc, a nie jak jest normalnie za tysiąc pięćset jenów.
Przynajmniej zapowiedzi nowych filmów sobie pooglądałam i jeśli paczki nie wykończą mnie doszczętnie finansowo, to za tydzień też się na coś wybiorę.