środa, grudnia 28, 2011

Good Morning Cambodia!

Pobudka o 6:00 i już o 7:00 cała wycieczka została sprawnie zapakowana na kolejną łódź. Nawet śniadanie zdążyliśmy zjeść! Do tego mój telefon znowu działa. T-Mobile nie lubi się z Wietnamem, ale z Kambodżą już tak, więc mój problem z niedziałającym roamingiem zniknął i znowu jestem dostępna dla świata. Przynajmniej na 10 dni :-)

Łódką popłyneliśmy do wioski Chamów - mniejszości muzułmańskiej w Wietnamie. Kiedyś tereny te były Królestwem Chamów, ale Wietnam ich najechał o pokonał, więc część się wyniosła, a część została przesiedlona. Potem wrócil na dawne tereny i teraz stanowią mniejszość narodową w Wietnamie. Mają tu swoje meczety, własny dialekt, kulturę i używają pisma arabskiego. Robią też bardzo smaczne ciastka ryżowe :-)

Po wiosce była już tylko mała, szybka łódź motorowa, którą dopłyneliśmy do przejścia granicznego. Wypełniliśmy formy wizowe (ze zdjęciem) i formularze wjazdowo-wyjazdowe, zapłaciliśmy 22USD haraczu i ruszyliśmy większą łodzią do przejścia Królestwa Kambodży, do którego prowadziła stara, podziurawiona kładka. Tu zaraz wkleili nam w paszporty zielone nalepki wizowe, a pan w okienku obił je dokładnie masą różnorakich pieczątek. Witaj Kambodżo!

Do Phnom Penh dopłynęliśmy ok. 15:30. Droga trochę się dłużyła, ponieważ wybrzerze Mekongu po stronie kambodżańskiej jest dosyć puste i co za tym idzie nudne, czyli widoków do podziwiania za bardzo nie było. Przeczytałam za to całą "Blondynkę w Kambodży" Beaty Pawlikowskiej. Krótka, ale ciekawa publikacja.

W porcie tuk tuk z naszego hostelu wciąż na nas czekał i zaraz znalazłyśmy się w Nomadzie. Mamy tu cały wykafelkowany pokój z łazienką tylko dla siebie. Do tego małe łóżka na bardzo niskich ramach i moskitiery. Prosto, ale nie sprawia to negatywnego wrażenia. Martin na recepcji wszystko nam wyjaśnił i przestrzegł przed szwędaniem się po mieście po zmroku. W Kambodży z bezpieczeństwem wciąż nie jest idealnie. Dużo jes też kradzieży toreb, które złodzieje na skuterach zrywają z ludzi.

Na początek wybrałyśmy się z powrotem nad rzekę, by coś zjeść. Okolica jest pełna barbarzyńców, którzy dominują we wszystkich knajpach. Już na pierwszy rzut oka widać, że Kambodża jest znacznie biedniejsza od sąsiedniego Wietnamu. Jest też bardziej wilgotno i duszno niż było w Sajgonie. Więcej o Kambodży i Phnom Penh napiszę za kilka dni, bo już padam, a znowu czeka nas wczesna pobudka. Jutro mamy w planach Muzeum Narodowe i o 14:30 wsiadamy w autobus do Sihanoukiville. Plaża nas wzywa :-D

Tak więc Szczęśliwego Nowego Roku Smoka!!!

wtorek, grudnia 27, 2011

Delta Mekongu

W delcie Mekongu żyje 18 mln ludzi. Strasznie dużo! Żyją z rybołóstwa i uprawy ryżu. Głównie są to ludzie starzy i dzieci. Młodzi uciekają do miast w poszukiwaniu lepszego życia.

O 7:30 zostałyśmy wpakowane z grupą innych barbarzyńców do autobusu i ruszyliśmy w stronę Mekongu. Potem wrzucili nas na drewnianią łódź, którą popłyneliśmy oglądać pływający targ. Przyznam, że byłam dosyć rozczarowana. Chciałam zobaczyć targ z masą masą małych łódek, a pokazali nam jakiś z kilkoma dużymi barkami. Po drodze był też postój w miejsu wyrobu kokosowych cukierków i papieru ryżowego. Papier ryżowy z mlekiem kokosowym - mniam :-) Na koniec każdy dostał rower (dosyć rozklekotany rower) i pojechaliśmy wioską do restauracji, która serwowała rybę o nazwie "ucho słonia". Reszta wycieczki polegała na wielogodzinnej jeździe autobusem do Chau Doc z kilkunastominutowym postojem na farmie krokodyli, które gdy podrosną idą jako produkt do fabryki i są tam przerabiane na buty, torebki i paski.
Nocleg mieliśmy w Chau Doc w pływającym hotelu (floating hotel). Standard całkiem przyzwoity: łazienka, spore łóżka z moskitierami, wifi w pokoju.

Podsumowując dzień był średnio udany. Więcej jechaliśmy niż coś oglądaliśmy, no ale czego się spodziewać po dwudniowej wycieczce z przerzutem do Kambodży :-(

poniedziałek, grudnia 26, 2011

Święta w Sajgonie

Od rana już gorąco. Bardzo gorąco. Śniadanie w hostelu 25,000DNG. do wyboru bułka z masłem, albo bułka z dżemem, albo bułka z omletem. Nie ma opcji bułka z masłem i omletem lub masłem i dżemem. To już byłoby ekstra.

Wykupiłyśmy dziś dwudniową wycieczkę do delty Mekongu z przerzutem do Phnom Penh (podobno wymawia się "nam pej") w Kambodży. Ruszamy jutro, więc pewnie nie będę dawała znaku życia przez 2 dni. Nabyłyśmy też koszmarnie drogie bilety lotnicze na trasie Siem Reap - Ha Noi (324USD!!!). To nasz największy wydatek tutaj. Trudno. Innego wyboru nie było. Jeszcze w Ha Noi podali nam cenę 337USD, więc patrząc na to pozytywnie jesteśmy 13USD do przodu.

Dziś wybrałyśmy się oglądać pagody. Pierwsza była straaasznie daleko w Dystrykcie 11 - Pagoda Giac Vien dokładnie ukryta w zawiłych uliczkach obrzeży Sajgonu. Sama droga do niej sprawiała fajne wrażenie. Znalazłyśmy się w miejscu, gdzie turyści pewnie niezbyt często zaglądają. W tej plątaninie małych uliczek wskazówek udzielali nam mieszkańcy i w końcu jakoś udało się znaleźć pagodę. Wyglądała staro i mogłaby być bardzo malownicza gdyby nie te stosy śmieci i gruzu wokół niej. Wietnamczycy mają paskudny zwyczaj rzucania śmieci na ziemię tam gdzie stoją, albo po prostu wywalają je przez okna samochodu. Może Olimpiada pomogłaby im tak, jak pomogła Chińczykom. Ci drudzy już nie mają tego zwyczaju i zaczęli używać śmietników ulicznych.

Po wydostaniu się z Dystryktu 11 pojechałyśmy do Dystryktu 5, który stanowi tutejsze China Town i zaczęłyśmy wędrówkę po chińskich pagodach. Nazw podawać nie będę. W tym upale jakoś nie miałam siły się na nich skupiać. Poza tym wszystkie były podobne i zlewają mi się w jedną całość. Coś jak moje zwiedzanie Kioto. Za dużo świątyń. We wszystkich były stożkowate kadzidełka zawieszone pod sufitem, złociste ołtarze bogato zdobione, figury różnych bóstw, smoki, tygrysy, żółwie, itp. Zjadłyśmy też obiad w chińskiej restauracji w postaci ryżu z mięsem kraba i Morning Glory. Do tego piwo Sai Gon Don - okropny sikacz. Po prostu woda o lekkim smaku piwa, ale chociaż zimne było. Nie polecam nikomu, no chyba że nie ma innego wyboru. Za to kawa wszędzie tu dobra. Podają ją ze skondensowanym słodkim mlekiem.

Do hostelu wróciłam padnięta i przegrzana, ale A. zaraz wyciągnęła mnie ponownie do miasta. W naszym parku faktycznie impreza. Poustawiali stoiska z międzynarodowym jedzeniem i muzyką. Na stawie grają tradycyjną muzykę wietnamską na żywo, z głośników koreańską, ballady i znane wszystkim kawałki plus gdzie nie gdzie popularne kolędy. Normalne szał zapachów i dźwięków. Uliczny teatrzyk też był. Do tego ulice zapchane jeszcze bardziej niż wczoraj. Skutery to już nawet po chodnikach jeżdżą, a wszystko ozdobione tysiącami migających kolorowych światełek. Po prostu Święta w Sajgonie :-)

P.S. Wybrałyśmy plażę na lenistwo. 29 grudnia jedziemy z Phnom Penh do Sihanoukville na plażę Otres, gdzie znajduje się Sunshine Cafe - bar na plaży, który wynajmuje również pokoje na poddaszu. Kiedyś prowadziła go Polka Monika ze swoim chłopakiem Kemem, ale podobno wróciła już do Europy. Jednak bar nadal funkcjonuje i będzie naszą przystanią do 1 stycznia :-)

Pagoda Giac Vien
Pagoda Giac Vien
świątynia przy pagodzie
suszące się kadzidełka
chińska świątynia w China Town
drewniany koń w chińskiej świątyni

niedziela, grudnia 25, 2011

ale Sajgon

Już mi lepiej. W prawdzie nie mogę powiedzieć, że się super wyspałam w naszym pokoju z oknem wychodzącym na... komin, ale czuję się dobrze. Nifuroksazyd działa doskonale. Wieczorem i rano był straszny hałas. TV grający na parterze, gadający ludzie, dźwięki ulicy. Nasz hostel My My Arthouse jest usytuowany w bardzo małej i wąskiej uliczce. Normalnie nie wchodzi się w takie po zmroku, ale myślę że tu jest bezpiecznie. Choć uliczka wąska, ciemna i kręta, to jednak co krok jest na niej hostel lub hotel i masy obcokrajowców. W naszym hostelu trzeba zostawiać buty na dole i chodzić boso. Niby pozwala to lepiej utrzymywać czystość, ale rano kilka karaluchów rozbiegło się, gdy poruszyłam plecakiem. Uroki upalnych i wilgotnych miast. Te kilka karaluchów jestem w stanie przeżyć.

Po śniadaniu przeniosłyśmy się na 4 piętro do naszej dwójki. Tu okno też wychodzi na komin. Nieba nie widać. Ciekawe jak wysoki jest ten budynek. I ciekawe, czy karaluchy już tu dotarły.

Dziś zdecydowałyśmy się na spacer po mieście. Dostałyśmy w hostelu mapkę i ruszyłyśmy w drogę. Widziałyśmy mały targ uliczny pełen zapachów, wśród których wyróżniał się szczególnie ten duriana. Poszłyśmy obejrzeć budynek opery w stylu kolonialnym, katedrę Notre Dame i imponującą pocztę w stylu francuskim. Całe HCMC jest przesiąknięte świątecznym nastrojem. Domy handlowe, hotele, restauracje, a nawet owa poczta są udekorowane choinkami, bałwankami, Mikołajami i reniferami, co się trochę gryzie z 30 stopniowym upałem, słońcem i palmami. Podoba mi się to :-)

Poniosło nas też do Museum of Ho Chi Minh City (czy też Revilutionary Museum), gdzie w neoklasycystycznej francuskiej budowli (dawniej zwanej Pałacem Gia Long) znajdują się eksponaty i zdjęcia z różnych okresów życia miasta w tym wstrząsające zdjęcie mnicha Thich Quang Duc, który w 1963 r. dokonał samospalenia na znak protestu przeciwko dyktaturze i prześladowaniom buddyzmu prezydenta Ngo Dinh Diem. Muzeum jest warte zobaczenia chociażby dla trochę ironicznego kontrastu pomiędzy majestatycznymi, choć w dosyć kiepskiej kondycji salami balowymi z wysokimi drzwiami i wielkimi oknami a jego eksponatami w tym zdjęciami przedstawiającymi antykolonialnych aktywistów.

Kolejnym punktem spaceru był Reunification Palace, będący kiedyś symbolem rządu Wietnamu Południowego. W 1868 r. został on zbudowany jako rezydencja francuskiego gubernatora, a gdy Francuzi odeszli stał się siedzibą prezydenta Wietnamu Południowego - Ngo Dinh Diema. Pałac jest świetnie zachowany. Wewnątrz ma ogromne przestrzenie urządzone jako sale spotkań, sale bankietowe, sypialnie. Na dachu jest częściowo zabudowany w drewnie taras i nawet stoi na nim helikopter prezydenta Diem. Ściany budynku mają okna z kolumnami w formie bambusów, które zarówno przepuszczają światło jak i chronią przed zbyt intensywnymi promieniami słonecznymi. Całość otoczona jest parkiem z wielkimi drzewami, po których skaczą wiewiórki. Pod pałacem znajdują się też bunkry, a w nich stacje nadawcze, pomieszczenia z mapami, biura, sypialnia prezydenta.

Chciałyśmy iść jeszcze do War Remnants Museum, ale niestety było już za późno, a w poniedziałki (czyli jutro) muzea są nieczynne. Zamiast tego ruszyłyśmy na poszukiwanie jedzenia (ja już drugi dzień na suchych bułkach) i ostatecznie wylądowałyśmy w "ryżowiarni". Podawali tam ryż w każdej możliwej opcji kolorystycznej. Ja wzięłam żółty, a A. bordowy :-P

Ostatnim punktem już dosyć długiego spaceru był targ Ben Thanh, który właśnie zwijali. Jeszcze wieczorem wróciłyśmy do niego z nadzieją na ponowne otwarcie, ale nic z tego. Za to dookoła był wieczorny targ uliczny :-)

Sajgon jest gwarny. Bardzo gwarny. Nie wiem, czy on tak na co dzień, czy to wyjątkowo na Święta. W centrum miasta wieczorem koszmarne korki. Nawet skutery nie są w stanie przejechać. Na pieszo również trudno się między nimi przebić by dotrzeć na drugą stronę ulicy. Nawet trudniej niż wtedy, gdy są w ruchu. Po prostu nie ma gdzie stopy postawić. W parku przy którym jest nasz hostel najwyraźniej coś się szykuje, bo budują różne platformy i konstrukcje. Ogólnie podoba mi się tutaj. Zostajemy jeszcze jeden dzień :-)

świąteczny nastrój w 30-stopniowym upale
targ uliczny
sprzedawczyni patatów
świąteczny dom handlowy
Wujek Ho na tle Ratusza
burżujskie ulice Sajgonu
poczta miejska - na skuter wszystko wejdzie
poczta miejska z choinkę i portretem Wujka Ho
Reunification Palace - okna z bambusami
Reunification Palace - jadalnia

sobota, grudnia 24, 2011

ciężki dzień

Całą noc chorowałam. Pozbyłam się całego obiadu w każdy możliwy sposób :-/ Dobrze, że mam całe stosy przeróżnych medykamentów na takie okazje. Jest też dobra strona tego wszystkiego - siedząc o 3:00 w nocy na podłodze w łazience mogłam w spokoju zrobić sobie prowizoryczny manicure, bo już mi zaczął bardzo przeszkadzać pazurek na moim przytrzaśniętym palcu.

W tej sytuacji przymiarka u krawca nie była możliwa :-( Rano A. zdobyła dla mnie suchą bułkę i herbatę. Dorzuciłam do tego listek węgla i ległam bez życia na łóżku. Ok. 11:00 wróciła A. z dziewczyną od krawca. Skoro ja nie mogłam na przymiarkę, to przymiarka przybyła do mnie. Ubrania ok. Nie mam siły dobrze im się przyjrzeć. O 13:00 niestety musiałyśmy zwolnić pokój i do 15:00 czekałyśmy na recepcji na nasz transport na lotnisko w Da Nang. Do HCMC leciałyśmy liniami Jest Star - to taki azjatycki Ryanair. Napoje na pokładzie płatne, ale bilety tanie (ok. 70USD). Lot był okropny, choć fotele wyjątkowo wygodne, ale mało miejsca na nogi. Przed nami siedział jakiś okropny bachor i przez całą drogę wydzierał się niemiłosiernie, a ja zapomniałam moich korków do uszu :-( Z samolotu wysiadłam totalnie wykończona. O dziwo na lotnisku nie obskoczył nas zaraz tłum taksówkarzy pytających, czy nie potrzebujemy transportu. Musiałyśmy same poszukać taksówki i było trochę dziwne. Na północy ludzie byli zdecydowanie bardziej natrętni, choć w sumie zupełnie mi to nie przeszkadzało. Na południu, jak to powiedział poznany w Ha Long Kanadyjczyk, ludzie są bardziej wyrafinowani. Być może. Kolejnym zdziwieniem była taksówka. Na pytanie za ile zawiezie nas do hostelu, dowiedziałyśmy się, że według licznika! Na prawdę tak było - zero tajemniczych przycisków magicznie przyspieszających obroty licznika (taxi z piramidką). Byłam pełna podziwu.

Do hostelu dotarłam totalnie wycieńczona ostatkiem sił. Okazało się, że nie mają wolnych żadnych dwójek i wpakowali nas do obskurnej czwórki - ciasnej i ciemnej i z popsutą lampką. Jednak A. zadziałała i dali nam lepszą trójkę z przestronnymi łożami. Jutro mamy dostać naszą dwójkę. Planujemy zostać tu 3 noce.

Jet Star (zdjęcie by A.)

nasz hostel - My My Arthouse (zdjęcie by A.)

piątek, grudnia 23, 2011

kierunek Hoi An

Jako, że w Hue (wymawia się to hłei) siąpi i zimno, ruszyłyśmy do Hoi An. Tu też trochę siąpi, ale nie tak bardzo jak w Hue. No i są przerwy między ulewami. Myślałyśmy, że będziemy jechać normalnym autobusem, ale okazało się, że to sleeping bus. Jest to autobus z dwupiętrowymi leżankami ustawionymi na całej długości autobusu w trzech rzędach. Fajne to. Można siedzieć z nogami wyciągniętymi na płasko, albo opuścić oparcie i leżeć. Trochę to wąskie, więc nie wiem czy dałabym radę spać na tym całą noc, ale na te kilka godzin do Hoi An może być.

                           sleeping bus

    przystanek na przerwę

    Wietnam przez szybę autobusu

Miałyśmy pewien problem z rezerwacją hotelu w Hoi An, bo najwyraźniej w okresie świątecznym wszystko już obłożone i ostatecznie zarezerwowałyśmy burżujski Gardenglass Hotel za 12,50USD od łebka za noc. Mamy dwa wielkie łóżka z moskitierami, nie tylko okno, ale nawet własny taras ze stolikiem i łazienkę z wanną! Normalnie pięć gwiazdek. Na dole jest też basen i ogródek. Tylko trochę do centrum daleko.

    nasz pokój w hotelu

Z dworca autobusowego pojechałyśmy do hotelu na skuterach (1USD). Udało się nawet nasze wielkie plecaki na nie upchnąć. Potem obsługa hotelu podrzuciła nas do miasta (też na skuterach). Zostałyśmy wysadzone pod krawcem. Jeszcze nie pisałam, że Hoi An to miasteczko krawców, szewców i podróbek. Zrobią ci wszystko w 24h :-) Kiedyś był to ważny port kupiecki. Przypływały do niego statki z Chin, Japonii, Portugalii, Hiszpanii, Indii, Filipin, Ameryki, Wielkiej Brytanii, itd., które nabywały tu skarby Orientu, czyli najwyższej klasy jedwab (okolica wciąż z niego słynie), papier, tkaniny, porcelanę, pieprz, herbatę, kość słoniową, chińskie leki i wiele innych. Szczególnie swoje piętno na mieście odcisnęli chińscy i japońscy kupcy. Przybywali tu wiosną wraz z monsunowymi wiatrami i zostawali do lata kiedy południowe wiatry zabierały ich z powrotem do domu. Obecnie miasteczko od 1999r. figuruje na liście UNESCO. Muszę przyznać, że stare miasto jest zachwycające. Pełne małych uliczek, domków, restauracyjek, ukrytych świątyń i lampionów. Bardzo malowniczo wygląda na tle rzeki, szczególnie po zmroku, gdy świecą się lampiony. Do tego jedzenie mają pyszne. Jadłyśmy "białe róże" (krewetki zawinięte w papier ryżowy i ugotowane na parze), hoanh thanh (pieczone won ton o słodko kwaśnym smaku) i jeszcze mięso zapiekane w chlebie, ale nie pamiętam, jak to się nazywało. Mniam. Jutro chcemy powtórki. Testujemy też lokalne piwa :-)

Jednak wróćmy do naszej przygody krawieckiej. Pod sklepem od razu zgarnęły nas dwie młode dziewczyny i zachęciły do oglądania. Potem zostałyśmy posadzone przy stole, poczęstowane wodą i dostałyśmy katalogi do oglądania. A. postanowiła uszyć sobie garnitur do pracy, ja znalazłam dwie spódnice z czego jedną postanowiłam przerobić na malinową sukienkę. Po uzgodnieniu co ma być i z jakiego materiału, zostałam bardzo bardzo dokładnie zmierzona. Jutro na 10:00 mamy przymiarkę, a około 12:00 ubrania mają być gotowe.

Resztę dnia spędziłyśmy spacerując po starym mieście i robiąc zakupy. Wydałyśmy MASY pieniędzy :-D

P.S. Dostałam odpowiedź od mojego wspaniałego operatora. Oto co mi T-Mobile napisało: "W odpowiedzi na nadesłaną korespondencję informuję, że na połączenia w Wietnamie założona jest blokada. Do zdjęcia jej wymagana jest kaucja w wysokości 5 tys. zł. Konto do depozytu: BRE SA III Filia O/WARSZAWA 15 1140 1238 2555 8000 4911 3651. Zwrot następuje po 6 miesiącach." No normalnie jaja sobie robią. Po powrocie do kraju składam reklamację. Tak więc kontakt na moją komórkę jest niemożliwy. Tylko mailowo.






czwartek, grudnia 22, 2011

w Hue

Hue powitało nas deszczem. Na prawdę okropnie pada. To strasznie frustrujące. Z dworca pojechałyśmy do naszego hotelu taksówką. Okazało się, że standard twin jest tu bez okien, ale ok. Tylko spać tu będziemy. Przynajmniej jest tanio i dorzucają śniadanie. Do tego na wejściu poczęstowali nas orzeźwiającą herbatą cytrynową i zatargali nasze bagaże na 3 piętro. Pierwsze co zrobiłyśmy, to prysznic, bo już zaczął się wokół nas unosić specyficzny smrodek. Odświeżone ruszyłyśmy do cytadeli i zakazanego miasta. PADA! Jest paskudnie.

Cytadela znajduje się po drugiej stronie Perfumowej Rzeki. Ma zaledwie sto lat i została prawie całkowicie zniszczona przez Amerykanów i Francuzów, którzy zbombardowali ją podczas wojny. Jej budowę nakazał pierwszy cesarz z dynastii Nguyen - Gia Long na wzór Zakazanego Miasta w Pekinie, ale na dużo mniejszą skalę. W cytadeli Hue również znajduje się zakazane miasto, do którego wstęp mieli tylko członkowie rodziny cesarskiej i ich służba. Teraz niewiele z niego zostało. Zaledwie jeden pawilon. Cały czas trwają prace renowacyjne, ale to potrwa jeszcze wiele wiele lat (samą cytadelę budowano 29 lat).

Gdyby tak nie padało na pewno zobaczyłybyśmy dużo więcej. Sprawdziłyśmy prognozę pogody i na ten tydzień zapowiadają ciągły deszcz w tym rejonie. W tej sytuacji postanowiłyśmy skrócić nasz pobyt na zachodzie Wietnamu. Jutro zamiast jechać do grobowców w okolicy Hue jedziemy już do Hoi An. Tam też będzie padało, ale w pobliskim Da Nang jest lotnisko, z którego 24 grudnia lecimy do HCMC. Dziś kupiłyśmy bilety (ok 75USD). Tym sposobem omijamy również zaplanowaną plażę w Nha Trang, ale tam też leje :-( Chciałyśmy polecieć na wyspę Phu Quoc i tam się trochę powylegiwać w słońcu, ale niestety wszystkie loty są już wyprzedane - sezon świąteczny. Pozostaje nam szukać jakiejś plaży w Kambodży. Podejmiemy decyzję jak już dotrzemy do Sajgonu.

A tu trochę zdjęć z Cytadeli:




środa, grudnia 21, 2011

W drodze do Hue

Właśnie jestem w nocnym pociągu do Hue i uzupełniam brakujące wpisy. Opublikuję je jak tylko znajdę gdzieś wifi. Zapewne w kolejnym hostelu :-) Na miejscu powinnyśmy być jutro o 10:00 rano.

Jesteśmy już po rejsie i do tego zadowolone. Czyli przewidywania pani w informacji hostelowej się nie sprawdziły. Do tego spało mi się wspaniale na statku choć część naszej grupy obudziła się z bólem głowy, gdyż przeszkadzał im hałas włączonego transformatora prądu. Mi tam nic nie przeszkadzało. Po śniadaniu (chleb tostowy, dżem, masło, jajka i jabłka) ci z grupy, którzy zostawali na 3 dzień zeszli na wyspę Cat Ba, a reszta ruszyła statkiem w drogę powrotną. Siedzieliśmy sobie na dachu, robiliśmy zdjęcia, gadaliśmy i czytaliśmy. Było bardzo przyjemnie. Do tego piękne widoki :-) Ok. 11:00 byliśmy już w porcie i ruszyliśmy na obiad do pobliskiej restauracji. Zjadłam kawałek ośmiornicy, ale była dosyć twarda. Potem została już tylko droga do Ha Noi, która trwa ok. 4h więc miałam czas, by poprzyglądać się mijanym miejscowościom. Zabudowa jest tu dosyć ciekawa. Już wcześniej pisałam, że domy są wysokie i wąskie. Teraz zauważyłam, że są wysokie, wąskie i długie :-) Od frontu wyglądają jakby składały się z kilku takich samych pudełek położonych jedno na drugim i wykończonych dachem. Są też wyraźnie odświeżone kolorową farbą (pewnie po porze deszczowej). Zaś z boku są długie i bez okien. Do tego na bokach ich nie malują i przez to wyglądają jakby brakowało im jakiejś części. Jakby coś tam jeszcze miało stać. Są bardzo charakterystyczne.

Droga powrotna minęła nam dosyć szybko i ok. 17:00 byłyśmy z powrotem w naszym hostelu. Odebrałyśmy bilety kolejowe, zarezerwowałyśmy sobie hotel w Hue i poszłyśmy coś zjeść. Postanowiłyśmy iść cały czas prosto, by się nie zgubić. Kiedy już musiałyśmy skręcić znalazłyśmy bardzo przyjemną knajpkę, w której zjadłyśmy sajgońskie sajgonki (sai gon spring rolls), makaron z kurczakiem i krewetkami i szpinak z czosnkiem (ten w Chinach smaczniejszy). Nowa Zelandka, która siedziała przy naszym stole powiedziała, że w Hongkongu nazywają ten szpinak "Morning Glory". Wciąż nie wiem, jak to się nazywa w Chinach. Szkoda, że nie miałyśmy więcej czasu, bo chętnie posiedziałabym tam dłużej. Niestety nasz pociąg odjeżdżał o 19:30. Tak więc wróciłyśmy do hostelu, odebrałyśmy bagaże, zamówiłyśmy taksówkę i pojechałyśmy na dworzec (50,000 DNG). Zdołałam też odebrać maile, w tym wiadomość od T-Mobile, że potrzebują więcej moich informacji abonenckich, by być pewnym, że ja to ja i dopiero wtedy udzielą mi odpowiedzi. No to im wysłałam. Może w w końcu coś mi odpiszą bo ja wciąż bez możliwości używania komórki, co mnie strasznie wkurza i jak tak dalej pójdzie to już za kilka miesięcy zakończę moją długoletnią umowę z tym operatorem.

A wracając jeszcze do pociągu. Zdecydowałyśmy się na wersję hard sleeper (39USD na trasie Ha Noi - Hue). Wygląda zupełnie jak nasza polska kuszetka. Spodziewałam się czegoś podobnego do chińskich pociągów i jestem trochę rozczarowana. Jedynie pani z wózkiem z przekąskami zamiast kanapek i batoników oferuje gorącą, słodko pachnącą, białą papkę owiniętą w liście palmowe. Nie mam pojęcia, co to może być. Do tego jest nadziane czymś ciemnym. Wietnamczycy jedzą to z pieprzem i sosem sojowym, więc mimo zapachu chyba w smaku słodkie nie jest.

wtorek, grudnia 20, 2011

Zatoka Lądującego Smoka

Całą noc nie spałam. Jet lag dał o sobie znać. Co za koszmar! W sumie połowa naszego pokoju miała podobny problem i zamiast spać serfowała na laptopach po sieci. Ja za to przesłuchałam całą audioksiążkę, którą miałam na iPhonie i w końcu na trochę usnęłam, ale i tak jestem padnięta.

Nasz hostel ma w cenie śniadanie, więc przed umówioną godziną wyjazdu na rejs pognałyśmy na 10 piętro by się nim uraczyć. Dobre było. Duży wybór. Ja jednak ograniczyłam się na początek do rogalików z topionym serkiem, ogórkiem i pomidorem, ale były też dania wietnamskie na gorąco. Był też japoński deser purin, na który oczywiście się skusiłam. Smakował prawidłowo :-) Śniadania w hostelach są zawsze przyjemną opcją, bo nie trzeba się o świcie przejmować poszukiwaniem jedzenia.

Wczoraj już miałyśmy przyjemność skosztować wietnamskiej kolacji. Przed snem wybrałyśmy się jeszcze na spacer nad jezioro i tam zjadłyśmy zupę pho (moja była z kulkami mięsnymi) w sieci Pho24. Niezła ta zupka. Sycąca. Wieczorem Ha Noi tętni życiem i dźwiękiem klaksonów. Przed wyjazdem znajoma rodziców A. bardzo ją ostrzegała przed ruchem ulicznym w Wietnamie, ale stwierdziłyśmy, że to pikuś w porównaniu z ruchem w Chinach. Tu przynajmniej nie przyspieszają gdy widzą przechodnia. Wręcz starają się by cię nie przejechać.

Nasz transport do Ha Long City przyjechał 30min spóźniony, więc miałyśmy czas, by przepakować część rzeczy do mniejszych plecaków, a duże zostawić w hostelu. Mały bus marki Hyundai był już pełen barbarzyńców, gdy do niego dotarłyśmy, więc wypadły nam miejsca na samym jego końcu. Strasznie nami rzucało. Byłam jednak pełna podziwu dla naszego kierowcy, że nas nie zabił. Jechał jak szalony, wyprzedzał wszystko, co tylko znalazło się na jego drodze i nawet nie przejmował się samochodami jadącymi z przeciwka. No ale dowiózł nas całych do portu. Mamy też przewodnika, który mówi po angielsku, ale nie wymawia dźwięku "sz", więc jego "shark" brzmi jak "sak", a "fish" jak "fis" i na początku trzeba się trochę nagłowić nim się zrozumie, co on mówi, ale po jakimś czasie da się do tego przyzwyczaić.

Nasza łódka jest trochę stara i skrzypiąca, ale chyba nie zatonie. Mi tam się podoba :-) Na dole są kajuty, wyżej sala ze stołami i sterówka kapitana, a na samej górze otwarty pokład z krzesłami i drewnianymi leżakami. Nasz pokój ma okno i łazienkę więc uważam to za luksus.

Zaraz po wypłynięciu dostaliśmy obiad w postaci ryżu, frytek, ryby, tofu, warzyw gotowanych na parze, kurczaka itp. rzeczy. Smakowało mi. Pierwszym punktem wycieczki była jaskinia Hang Dau Go, czyli jaskinia "drewnianych kołków". Wielka i sprawiająca wrażenie, ale najwyraźniej już zamordowana przez Wietnamczyków, bo coś za ciepło w niej było i zero kapiącej wody. Do tego masy stalagmitów i stalaktytów były dziwnie oświetlone kolorowymi światłami. Nazwa jaskini wzięła się od jej trzeciej komnaty, gdzie podobno narodowy bohater-generał z XIII w. Tran Hung Dao składował drewniane kołki, których potem użył by odeprzeć mongolską flotę.

Następnie popłynęliśmy do wioski rybackiej zbudowanej na tratwach. Widziałam to na filmie Martyny Wojciechowskiej z serii "Kobieta na krańcu świata". Niesamowite, że oni mogą tak żyć. Wypożyczają też kajaki, co również mieliśmy w harmonogramie naszej wycieczki i popłynęliśmy oglądać sklepienia skalne. Na koniec była kolacja w podobnym stylu co obiad i pogaduszki na dachu. W grupie mamy trochę Niemców, Australijczyków i bardzo interesującego starszego Kanadyjczyka, który zwiedził niewyobrażalny kawał świata. Całkiem sympatyczna grupa.

Zatoka Ha Long na prawdę jest niezwykła. Z jednej strony przypomina mi trochę Matsushima w Japonii, a z drugiej już nie istniejące wielkie przełomy rzeki Yangze w Chinach, które miałyśmy szczęście jeszcze zobaczyć w 2006 roku, ale teraz niestety zostały już zatopione przez tę wielką tamę, którą sobie postawili Chińczycy. Ha Long to ponad dwa tysiące wysepek zanurzonych w morzu. Wietnamczycy wierzą, że to smok lądując w okolicy tak machnął swoim ogonem, że zahaczył o ląd i rozrzucił jego fragmenty po całej zatoce. Część tych wysepek tworzy razem kształt smoczego grzbietu i dlatego zatoka w tłumaczeniu zwie się Zatoką Lądującego Smoka. Inna legenda mówi, że w czasach gdy Wietnamczycy walczyli z najeźdźcami bogowie zesłali im na pomoc smoki. Owe smoki wypluwały perły, które po zetknięciu z wodą zmieniały się w jadeit i tym sposobem uformowały mur obronny, o który następnie rozbiły się statki wroga. Po zwycięstwie smoki postanowiły pozostać na ziemi, a ich matka wylądowała w zatoce i tym sposobem powstało Ha Long.

Pokład naszego statku


jedna z pływających wiosek




główne źródło utrzymania mieszkańców pływających wiosek

martwa jaskinia Hang Dau Go

Przykładowe ceny:
nocleg w hostelu w Ha Noi - 6USD/noc (dorm)
rejs po zatoce Ha Long - 60USD (2 dni / 1 noc)

poniedziałek, grudnia 19, 2011

Ha Noi

W końcu jesteśmy w Ha Noi. To była na prawdę długa podróż.

Samolot z Moskwy jednak miał trochę opóźnienia. Jak już nas załadowali to jeszcze odbyło się jego odśnieżanie. Podjechały samochody z ramionami, z których poleciała jakaś woda na skrzydła i dach samolotu, a potem jakiś proszek. Ciekawe. Pierwszy raz widziałam odśnieżanie samolotu i to takiego wielkiego Boeinga. Ten samolot również nie był pełen i praktycznie cały tył miał wolny. Co mądrzejsi pasażerowie (w tym my) przenieśli się na niezasiedlone obszary i tym sposobem nagle miałam cały rząd trzech miejsc tylko dla siebie. Wyciągnęłam się na nich wzdłuż z masą zwiniętych koców i poduszek pod głową i tak spędziłam większość lotu. Całkiem wygodnie mi było i mam nadzieję, że w drodze powrotnej też tak będzie. Niestety do oglądania nic ciekaweg nie puścili. Nie było też filmów na żądanie, tylko wszystkie leciały równocześnie w kółko. Bez większego entuzjazmu obejrzałam "Genezę planety małp", choć nie od początku i poszłam spać. A raczej próbowałam spać acz niezbyt mi to wychodziło. Za to jedzenie było w porządku. Po dwa dania do wyboru na kolację i na śniadanie. Podali też owoce i tym sposobem po raz pierwszy miałam okazję spróbować smoczego owocu, jednak nie jestem w stanie opisać jego smaku. Ni to słodki ni to kwaśny. Podróż przebiegła spokojnie, choć przy lądowaniu nieźle nami zarzuciło na boki.

Podczas przesiadki w Ho Chi Minh City (HCMC), czyli starym Sajgonie, powitał nas 27 stopniowy upał. Od razu poczułam, że mam na sobie bieliznę termiczną i pognałam się jej pozbyć do najbliższej łazienki. Mam wrażenie, że jest środek lata. To bardzo przyjemne uczucie, szczególnie gdy przypomnę sobie śnieżycę w Moskwie. Do tego palmy i inne dziwne roślinki dodatkowo wzmacniają wakacyjny nastrój. Odprawa w HCMC była dziwna. Nagle się okazało, że zamiast zrobić transfer na lot do Hanoi, najpierw musimy iść do odprawy celnej i co jeszcze dziwniejsze odebrać bagaże, które w Moskwie zostały już odprawione do Hnoi. Następnie bagaże odebrała od nas jakaś kobieta przed wyjściem z lotniska a nas wysłała w kierunku odlotów krajowych byśmy ponownie zrobiły odprawę tym razem na lot do Ha Noi. Strasznie to było wszystko pokręcone. Nawet zastanawiałam się czy nasz bagaż na pewno dotrze razem z nami do Ha Noi, szczególnie po tym gdy zobaczyłam wielką kolejkę do okienka find & lost w HCMC. Na szczęście nigdzie się po drodze nie zgubił.

W Ha Noi nie jest tak gorąco jak na południu Wietnamu. Tu można poczuć zimę. Jest "zaledwie" 20 stopni. Na lotnisku czekał już na nas kierowca zamówiony z hostelu. Dobrze, że zdecydowałyśmy się na taksówkę, bo już nie miałam siły na szukanie lokalnego transportu do miasta po tych wszystkich godzinach podróży. Z lotniska do Old Quarter jest jakieś 30km. Ha Noi jest zatłoczone i chałaśliwe. Wszyscy na wszystkich trąbią. Po drodze z lotniska mijaliśmy masy fabryk w tym np. japońskiego Canona. Pewnie przez nie jest tu tyle smogu co w Pekinie, czyli niebieskiego nieba brak. Zabudowa to głównie wąskie wysokie domy wolnostojące lub połączone w szeregi. Nasz hostel znajduje się w małej uliczce, z której znalezieniem na pewno miałybyśmy sporo problemu. Sprawia bardzo dobre wrażenie. Jest czysty i z sympatycznym personelem. Zaraz po prysznicu poszłyśmy dowiedzieć się na recepcji jakie mamy opcje wycieczki do Zatoki Ha Long. Na pierwszy ogień poszła oferta rejsu luksusowego. Zdjęcia wyglądały zachęcająco, ale 128USD już nie. Na prośbę o coś tańszego pokazano nam ofertę o "znacznie" niższym standardzie za 89UDS. Nie mam pojęcia dlaczego niby był niższy, bo dla mnie wyglądał tak samo jak ten droższy. W końcu niechętnie pani w informacji wyciągnęła nam ofertę za 60USD, ale zaznaczyła, że to już jest najniższy standard i na pewno nie będziemy zadowolone. To była zdecydowanie oferta dla nas :-D W prawdzie liczyłam na max. 52USD, ale 60USD to też nieźle, a ja już na prawdę nie miałam siły szukać czegoś innego gdzieś indziej. Tak więc jutro o 8:00 ruszamy do Ha Long Bay.

P.S. Roaming T-Mobile nie działa w Wietnamie! To skandal. Napisałam wściekłego maila do operatora, ale na odpowiedź muszę poczekać aż wrócę z rejsu. Nasłałam też na nich rodziców.

niedziela, grudnia 18, 2011

z Moskwy (18:18 czasu lokalnego)

Można uznać, że część pierwszego etapu naszej podróży jest już za nami. Bladym świtem spokojnie dojechałyśmy na Okęcie (w sumie nic dziwnego - o 4:00 to nawet w Warszawie nie ma ruchu) i zostałyśmy załadowane do maleńkiego samolociku linii LOT (mniejszych chyba nie mają) razem z dziesiątką innych pasażerów (ten lot pewnie niezbyt im się opłacał). Niecałe 2h później przy pewnym trzęsieniu wylądowaliśmy w szarej i ponurej Moskwie. Śnieg tu pada! Dalej poszło już gładko. Jeszcze w Polsce znalazłam na stronie lotniska Sheremetyevo rozpiskę jak się dostać z niego na lotnisko Domodedovo i z jej pomocą najpierw jechałyśmy godzinę miejskim autobusem, potem metrem i na końcu aerobusem. W sumie jakieś 3h drogi. W Moskwie wszystko jest w cyrylicy!! Oczywiście nie zdążyłam się całej nauczyć więc niewiele jestem w stanie odczytać.

Teraz jesteśmy już na Domodedovo. Zdałyśmy bagaż i czekamy. Jakaś kobieta chciała mi dać paczkę do zabrania do Wietnamu(!) Ciekawe, co w niej miała. A tu w okolicach siedzą takie ładne duże pieski, które pewnie wyszukują tego typu paczki.

Na zewnątrz mała zamieć śnieżna i kilka lotów jest już opóźnionych. Mam nadzieję, że do 20:00 się uspokoi i bez problemu wylecimy w stronę ciepłych krajów :-)

Poza tym mój palec kontuzjowany z użyciem drzwi od samochodu ma się już trochę lepiej. Dalej wygląda strasznie, ale nie boli już tak bardzo.

środa, grudnia 14, 2011

to gdzie w końcu?

Trochę to trwało, ale w końcu mamy jako tako opracowany plan podróży.

[EDIT 15.12.2011] Właśnie usiadłam i zrobiłam sporą korektę w naszym planie. Poniżej wersja poprawiona (niebieski kolor to część zmieniona).

17.12 - Wałbrzych - Warszawa;
18.12 - Warszawa - Hanoi (Wietnam);
19.12 - Hanoi (odpoczynek po locie, dobre jedzenie, zakup biletów i rejsu);

20.12 - rejs po Zatoce Ha Long;
21.12 - rejs po Zatoce Ha Long i powrót do Hanoi (nocny pociąg do Hue);
22.12 - Hue (zwiedzanie pałacu i miasteczka);
23.12 - Hue (wyprawa do grobowców i pagód);
24.12 - przejazd z Hue do Hoi An (zwiedzanie miasta);
25.12 - Hoi An (może kurs gotowania) i wyprawa nad morze, potem nocny autobus do Nha Trang;
26.12 - Nha Trang, czyli mój dzień na plaży, na hamaku pomiędzy palmami z masą świeżych owoców morza grillowanych nad samym jego brzegiem;
27.12 - Nha Trang - lenistwa ciąg dalszy i nocny pociąg do Ho Chi Minh City;
28.12 - Ho Chi Minh City (zwiedzanie miasta, szukanie wycieczki do Delty Mekongu, zakup biletów i załatwianie wizy do Kambodży);
29.12 - wycieczka do delty Mekongu z noclegiem w wiosce;
30.12 - kontynuacja wycieczki po delcie Mekongu;
31.12 - przejazd do Phnom Penh (Kambodża)i zwiedzanie miasta;
01.01 - przejazd do Siem Reap (zakup biletów i zachód słońca nad Angkor Wat);
02.01 - Angkor Wat i masa świątyń;
03.01 - Angkor Wat i jeszcze więcej świątyń;
04.01 - wciąż Angkor Wat i pewnie będziemy już miały dosyć świątyń :-)
05.01 - zwiedzanie okolic Siem Reap;
06.01 - przelot z Siem Reap do Hanoi;
07.01 - Hanoi - Moskwa i nocleg w pobliżu Placu Czerwonego, tak byśmy zdążyły choć rzucić na niego okiem;
08.01 - Moskwa - Warszawa - Wałbrzych.

Wyjazd już za 3 dni, a ja nie mogę powiedzieć, żebym była przygotowana. Wciąż muszę uzupełnić apteczkę, zrobić zakupy na drogę, wymienić walutę (pechowo dolar strasznie drogi), zarezerwować nocleg w Moskwie (odkryłam, że jest horrendalnie droga - ponad 15USD za noc w dormie!) i posprawdzać masy informacji. Przynajmniej mamy już hostel w Hanoi (3 godziny wybierałam, bo nie mogłam się zdecydować) i nabyte pudło Mugga DEET 50% tak więc żaden komar się do mnie nie zbliży ;-) Na razie robię pranie i wrzucam książki na Kindle :-) Jeszcze muszę iPhona wyposażyć w kilka filmów na drogę i coś do słuchania i mogę ruszać.


[EDIT c.d.] Dziś zrobiłam już ostatnie zakupy (nawet bieliznę termiczną nabyłam z myślą o Moskwie), wymieniłam walutę i pozostaje mi tylko pakowanie, czym zajmę się jutro. Wyjazd zbliża się wielkimi krokami i coraz bardziej zaczynam odczuwać podekscytowanie. Kolejna przygoda nadchodzi!!

niedziela, grudnia 04, 2011

Kindle vs. Empik

Skoro już się nabawiłam Kindle, to postanowiłam nabawić się również jakiegoś ebooka. W tym celu udałam się na stronę internetową Empiku i zaczęłam poszukiwania. Wybór padł na książkę Beaty Pawlikowskiej "Blondynka w Kambodży", jako że się wybieram w owe rejony i teraz intensywnie czytam wszystko co znajdę na ich temat. Do tego ebook był w szalenie atrakcyjnej cenie 7,69PLN. Sam zakup książki zbyt trudy nie był, choć najpierw z rozpędu umieściłam w koszyku wersję pdf zamiast epub, a jak poinformowały mnie Google, do konwersji na Kindle musi być w tym wypadku epub. Dlaczego? Nie wiem. Może łatwiej z tego ściągnąć zabezpieczenie DRM (takie dziwne coś, co znajduje się na polskich książkach elektronicznych i co utrudnia odczytanie ich na czytnikach, które nie czytają epub - np. Kindle, ale podobno ma to je równocześnie chronić przed piractwem - hymmm....). W każdym razie pomyłkowy zakup wersji pdf poskutkowałby koniecznością zakupu wersji epub, bo nie można zapłacić raz i mieć swojej e-książki w każdej dostępnej wersji elektronicznej. Czyli dobrze, że się opamiętałam w ostatniej chwili.

Tak więc książka została zakupiona, opłacona i kilka minut później na mojego maila przyszła wiadomość, że mogę ją sobie pobrać z zakładki "Biblioteka" na moim koncie w Empiku. Tak też zrobiłam i ściągnął mi się bardzo dziwny plik w nieznanym formacie acsm. To gdzie ten epub w takim razie? Jak się okazało sprawa nie jest taka prosta, jakby się mogło człowiekowi wydawać. Do formatu epub czekała mnie jeszcze daleka droga. Teraz musiałam zarejestrować się na stronie Adobe (to właśnie oni wymyślili to zabezpieczenie DRM), ściągnąć i zainstalować ich program Adobe Digital Editions, otworzyć za jego pomocą moją książkę w formacie acsm, co spowodowało, że ów program skądś tam ją sobie pobrał, kliknąć na "Item ifno" w programie i znaleźć plik docelowy na moim dysku - w końcu epub, którego chciałam od samego początku. Ściągnęło mi go do Moje dokumenty/My Digital Editions. Następnym krokiem miało być usunięcie zabezpieczenia i miał mi w tym pomóc opis na blogu mmemuara, który obchodził zabezpieczenia Babci Jagódki, ale niestety dobrnęłam tylko do punktu 10, kiedy zaczęły się polecenia dotyczące skryptu, co było już niestety ponad moje siły i możliwości. Lekko zniechęcona już prawie się poddałam i tylko resztkami sił (ze 2h męczyłam się z tym cholerstwem) wklepałam w Google "DRM removal" i wtedy wyskoczył mi wynik z bardzo prostym programikiem do usuwania DRM. Nazywa się po prostu "ePUB DRM Removal". Wystarczy otworzyć w nim książkę, która jest w formacie epub, a on za jednym kliknięciem ściągnie z niej zabezpieczenia DRM i zapisze ją na dysku! Ideał! :-) Do tego faktycznie działa i tym sposobem,w końcu, po godzinach walki i męczarni mam na moim Kindle "Blondynkę w Kambodży".


Dodam , że znalazłam zapewne jeszcze prostszy sposób na radzenie sobie z DRM. Autor bloga Świat Czytników przedstawił wtyczkę ineptepub do programu Calibre, która pozwala z jego poziomu ściągać zabezpieczenia i od razu wrzucać gotowe książki na Kindle. Jeszcze nie próbowałam, ale jak znowu pokuszę się na zakup ebooka z Empiku bądź jakiejkolwiek innej polskiej księgarni, to na pewno sprawdzę, jak to działa w praktyce.

Kindle

Nabawiłam się Kindle. Nabawiłam się go już na urodziny, ale jakoś do tej pory nie miałam weny, by o tym napisać. Wiem, wiem, po lewej stronie ekranu widnieje znaczek "I pledge to read the printed word" i nabawienie się Kindle wcale nie oznacza, że zrezygnuję ze słowa pisanego. Bardzo lubię książki drukowane. Lubię mieć nimi obłożone półki, parapet i koci koszyk przy łóżku, ale Kindle to duża wygoda. Mogę zmieścić na nim MASY książek i zabrać ze sobą w podróż. Oczy mi się nie męczą, bo ekran wygląda jak strona z gazety - zero odblasków. Bateria trzyma długo, więc nie muszę się martwić ładowaniem. A do tego tak fajnie wygląda, szczególnie w mojej odjazdowej, czerwonej okładce od Tuff-Luv :-)


środa, listopada 23, 2011

piątek, listopada 04, 2011

znowu Azja


Kolejnym celem wielkiej wyprawy miała być Birma, wyszedł Wietnam i Kambodża. Bilety kupione, szczepienia zrobione, żółta książeczka zdobyta. Pozostaje wyrobienie wiz, a ponieważ lecimy przez Rosję i w Moskwie musimy zmienić lotnisko, a w drodze powrotnej nawet przenocować, niestety musimy mieć też wizę rosyjską (przynajmniej transferową). Lecimy 18 grudnia. Powrót 8 stycznia. Wyjdzie nam z tego prawdziwe toshikoushi no tabi :-) Szkoda tylko, że nie załapiemy się na Nowy Rok, który w tamtych rejonach jest na przełomie stycznia i lutego.



Obecnie jestem na etapie czytania przewodnika po Wietnamie i obmyślania trasy. Do tego powoli spisuję listę niezbędników i potrzebnych lekarstw. Zdecydowałam się nie brać profilaktycznie leków antymalarycznych. Zaopatrzę się za to w zapas Mugga z DEET 50%. To odstraszy każdego komara, który będzie miał ochotę mnie ukąsić :-) Moim największym zmartwieniem są teraz buty trekkingowe. Nie mam. W planach zakupy we Wrocławiu w ten weekend.

Wstępna trasa podróży niedługo.


piątek, lipca 29, 2011

w końcu urlop

Ostatni dzień przed urlopem ciągnie się niemiłosiernie. Do 9:00 zdążyłam skończyć wszystkie moje zadania na dzisiaj i pozostało mi 7h do zapełnienia. Robię sobie mapki Berlina :-) Wiem już jak trafić do chińskiej pierożkarni WOK Show (podobno pierożki fantastyczne i za 10EUR dostajesz całą masę sztk 20 - sprawdzę w czwartek), do japońskiej księgarni Yamashina (powieści w krzaczkach nigdy za wiele), do azjatyckiego supermarketu Vinh Loi (może znajdę coś pysznego) i do dwóch koreańskich restauracji: Monsieur Voung i Good Morning Vietnam. Obie są na tej samej ulicy w dzielnicy, w której mamy zarezerwowany hostel, więc jedna z nich stanie się miejscem naszej kolacji w środę.

A tak w ogóle to urlop spędzę na Bornholmie jeżdżąc rowerem po płaskich i równych ścieżkach rowerowych i nocując pod namiotem. Oby tylko nie padało....
Jednak nic nie poradzę na to, że w tej chwili myślę głównie o pysznościach, które czekają na mnie w Berlinie :-) Polecono mi też currywurst i chcę nabyć trochę czekoladowych i marcepanowych słodkości (tak żeby nie było, że tylko mam zamiar azjatyckie rzeczy pałaszować).

Poza tym coś zwiedzę, ale jako że czasu mało ograniczę się do wieczornej panoramy miasta z wieży telewizyjnej i Bramy Brandenburskiej. Większe zwiedzanie już się planuje na jakiś długi weekend jesienią tego roku.

Wyjazd dziś po pracy. O 3:30 wsiadamy na prom w Sassnitz i o 7:00 powinniśmy być w Ronne. Mam nadzieję, że nie padnę na twarz zaraz po wyjściu na brzeg :-/ Wracamy w czwartek wieczorem. Jestem już w większości spakowana (sakwy pękają w szwach), iPhona zapełniłam serialami, ebookami i audioksiążkami, żeby mieć w zapasie moje małe centrum rozrywki. Mam nadzieję, że na polu kempingowym będzie prąd, bo to mój odwieczny problem. Chyba też powinnam się zastanowić nad zakupem Kindla (podobno bateria trzyma nawet do 3 miesięcy!).

piątek, lipca 15, 2011

Melancholia


Byłam w kinie na "Melancholii" von Tiera. Dziwny film o ludzkiej psychice, depresji i końcu świata. Miejscami nudny, choć mam wrażenie, że w tych miejscach właśnie miał być nudny. Mimo to ciężko wyrzucić go z pamięci. Od kilku dni ciągle o nim myślę. Niestety muzyka nie do zniesienia. W kółko Preludium do Tristana i Izoldy Wagnera. Nie lubię Wagnera. Pod koniec musiałam zatkać uszy, bo już nie mogłam tego wytrzymać. Wychodząc z kina widziałam człowieka, którego wgniotło w fotel. Gdy wszyscy inni już wstali, on siedział w bezruchu patrząc w czarny ekran niewidzącym wzrokiem.


wtorek, maja 17, 2011

zalety bycia kaishainem

Czasami dobrze jest pracować w japońskiej firmie :-) W weekend jeden z moich Japończyków wybrał się do Dusseldorfu (głównie po to, by zjeść dobry japoński ramen) i przywiózł mi dobra japońskie. To nic, że z Niemiec - ważne, że smakują jak trzeba :-D

irlandzkie wspominki

Kilka dni temu zobaczyłam na jednym z moich ulubionych blogów o gotowaniu przepis na bułeczki scones. Od razu przywołało to wspomnienia pierwszego dnia pobytu w Irlandii, gdzie zaraz po wylądowaniu schrupałam na późne śniadanie takową bułeczkę w naszym hostelu w Dublinie. Widząc przepis natychmiast zapragnęłam znowu poczuć ich smak.
Przygotowanie okazało się być zadziwiająco proste, a efekt taki jaki być powinien :-)


Składniki:
- 350g mąki
- 2 łyżeczki proszku do pieczenia
- 175ml maślanki
- 85g zimnego masła
- 3 łyżki cukru pudru
- 1 łyżeczka cukru z wanilią
- szczypta soli
- garść suszonej żurawiny

Przygotowanie:
Mąkę przesiać do miski i wymieszać z proszkiem i solą. Dodać pokrojone w kostkę masło i rozetrzeć placami tak jak rozciera się ciasto na kruszonkę. Dodać cukier puder i waniliowy i wymieszać. 

Do składników suchych dodać maślankę i mieszać tak długo aż składniki zaczną się łączyć, a następnie szybko zagnieść kulę (im dłużej zagniatane ciasto, tym mniej będzie puszyste). Rozwałkować na grubość 3-4cm i wyciąć krążki (ja użyłam do tego kieliszka do szampana). 

Bułeczki ułożyć na blasze wyłożonej papierem do pieczenia i posmarować roztrzepanym jajkiem. Piec przez ok 15min w nagrzanym wcześniej do 200 stopni piekarniku (mają być zarumienione).

środa, maja 11, 2011

animacja Google

Dziś moją uwagę przykuła animacja, którą Google stworzyło z okazji rocznicy urodzin amerykańskiej tancerki i choreografa Marthy Graham. Żeby o niej nie zapomnieć i móc jeszcze kiedyś wrócić, postanowiłam wrzucić na bloga. Znalazłam z dwoma podkładami muzycznymi i sama nie wiem, który mi się bardziej podoba, więc umieszczam oba :-)



wtorek, maja 10, 2011

po co ci życie, gdy możesz grać w Simy

Najnowsza seria popularnej gry The Sims (już w trzeciej odsłonie) coraz bardziej mnie zadziwia swoją złożonością. Z każdym dodatkiem Simsy są coraz bardziej rozwinięte, więcej mogą, mniej je ogranicza. Idealna podstawa, by zostać hikikomori. Można się zanurzyć w świat Simów i zapomnieć o wszystkim wokół, co przyznam szczerze czasami robię bez większego poczucia winy, że spędzam kilka wieczornych godzin na budowaniu domku i rozwijaniu karier moich podopiecznych, zamiast porobić coś efektywnego ;-) Potem nagle wracam do rzeczywistości i odkrywam, że już jest dobrze po północy i nawet nie wiem, kiedy ten czas minął. Aż strach pomyśleć, co przyniesie czwarta seria, kiedy trzecia już tak dobrze odwzorowuje realne życie, a ma to robić jeszcze lepiej, o czym świadczy trailer najnowszego dodatku "The Sims 3: Pokolenia" zapowiedziany na 1 czerwca. 




"Ciesz się całym spektrum bogatych doświadczeń życiowych ze swoimi Simami! Zacznij od przesyconego wyobraźnią dzieciństwa i zmierz się z problemami nastolatków. Doświadcz skomplikowanej rzeczywistości życia dorosłego, a potem zbieraj korzyści zdobyte na każdym etapie życia."


A tu zapowiedź części, której poprzednik w drugiej serii był moim ulubionym dodatkiem wprowadzającym do gry zwierzaki :-) Ma się ukazać w listopadzie tego roku.

środa, marca 09, 2011

YAKU i FAN

W mahjongu dąży się do utworzenia układu składającego się z czterech MENTSU i główki. YAKU jest to pewien zbiór zasad, którymi musimy się kierować tworząc nasz układ. Jeżeli w momencie ukończenia układu nie ma w nim żadnego YAKU, czyli nie został on stworzony zgodnie z obowiązującymi zasadami, to nie można zrobić AGARI (zakończyć rozdania).

Jednostki, którymi liczy się wartość YAKU nazywamy FAN. Po zrobieniu AGARI jego wartość można ocenić np. na 1FAN, 2FAN, 3FAN, itd. Im więcej FAN w układzie tym jest on bardziej wartościowy i dostajemy za niego więcej punktów. 

Aby zrobić AGARI i tym samym wygrać rozdanie musimy mieć w swoim układzie YAKU o wartości co najmniej 1FAN. Jeśli tego nie osiągniemy, układ będzie bezwartościowy i nie możemy zakończyć nim rozdania.

wtorek, lutego 08, 2011

PINCHUI ピンチュイ 平局

PINCHUI jest to zakończenie rozdania bez rozstrzygnięcia wygranej. W takiej sytuacji po prostu miesza się kamienie i rozpoczyna nowe rozdanie.

Mamy kilka przypadków, w których następuje PINCHUI:

1. Jeśli któryś z graczy dostanie w swoich początkowych kamieniach 9 różnych kamieni z grupy YAOCHŪPAI, np.


2. Gdy wszyscy gracze w jednej kolejce wyrzucą ten sam kamień.
3. Gdy w jednym rozdaniu wszyscy gracze zrobią KAN.
4. Gdy trzech graczy krzyknie RON na ten sam kamień.
5. Jeśli wszyscy czterej gracze zadeklarują RIICHI (to omówię trochę później w rozdziale "Najważniejsze rodzaje YAKU"), z wyjątkiem sytuacji, gdy ktoś zrobi AGARI w momencie, kiedy czwarty gracz deklaruje RIICHI i wyrzuca kamień.
6. Gdy do końca rozdania (kończą się możliwe do wyciągnięcia kamienie w ścianach) nikt nie zrobi AGARI.

niedziela, stycznia 09, 2011

wolne wolne i po wolnym

Ciężko jest wracać do pracy po tak długi wolnym, szczególnie gdy ma się świadomość, że kolejna dłuższa przerwa będzie dopiero na Wielkanoc :-( Trzy dni pomiędzy Nowym Rokiem a długim weekendem 6-10 stycznia wypompowały mnie z sił zupełnie, więc ze strachem myślę o jutrze i reszcie tej zimy.

Święta w tym roku były zdecydowanie białe. Część czasu spędziłam na stoku, a część na zakupach nabywając osprzętowanie narciarskie :-) Mam nadzieję w końcu nauczyć się w miarę przyzwoicie jeździć na nartach i nie wywracać na każdym zakręcie.




W roku królika moje kocurra najwyraźniej nie podjęły noworocznego postanowienia o polepszeniu swoich stosunków.
To najbliżej jak Putka jest skłonna podejść do Orodruiny:

Mimo to Orcio i tak ją kocha i chce być zawsze tam, gdzie ona :-)


Jak już jestem przy kotach, to pojawił się nowy filmik o kocie Simona w świątecznym klimacie:-)


I na koniec moje drzewko szczęścia. Bochenek na prawdę kwitnie :-)