piątek, października 29, 2010

wizja bycia kocią babcią

Ależ stres dziś przeżyłam u weterynarza, kiedy padło podejrzenie, że łaciata może być w ciąży. Pani doktor wykonała USG i na szczęście niczego nie znalazła. Za to kicia puściła bardzo śmierdzącego bąka - werdykt - przejedzenie. Na razie dostała tabletkę na odrobaczenie i zostały jej obcięte pazurki. Szczepienie za jakiś tydzień o ile zostanie w dotychczasowym domku. Nistety alergią przybiera na sile :-( Nie wiadomo, co z tego będzie. Póki co szukamy innego domu dla niej. Tak na wszelki wypadek.


- Posted using BlogPress from my iPhone

Location:Wałbrzych

środa, października 27, 2010

codzienność

Dzisiaj miałam dzień pełen wrażeń. W pracy nagle sypnęły się wszystkie moje plany, co szczerze mówiąc dosyć mnie zirytowało. Uroki pracy w japońskiej firmie. Człowiek ma jakiś pomysł, dostaje zgodę by go zrealizować, bierze się za to pełen entuzjazmu i nagle wszystko bierze w łeb, bo ktoś tam na wyższym szczeblu systemu ringi zmienił sobie zdanie. W takich chwilach człowiek czuje się jak przebity balon. Normalnie słyszałam to uchodzące ze mnie powietrze.

W dość kiepskim nastroju wróciłam do domu i zastałam przy śmietniku łaciatego kociaka, którego dokarmiamy od kilku dni. Kotek ufny, łasi się do ludzi, od razu zaczyna mruczeć, wskakuje na kolana i za nic nie chce z nich zejść. Wyraźnie jakiś ktoś bez serca porzucił go na naszym osiedlu, bo niemożliwe by to był dziki kot. To zmniejsza też jego szansę na przeżycie, bo skąd kot domowy ma znać reguły walki o przetrwanie z dzikimi kotami? Już od kilku dni nie mogę przestać o nim myśleć, a jak mi dziś wlazł na kolana i zaczął się przytulać to był koniec. Zalałam się łzami i zmusiłam moją rodzicielkę, by zadzwoniła do koleżanki i namówiła ją na kota. Ja ze swoimi znajomymi już próbowałam, ale nikt nie chce :-( Owa koleżanka niestety ma syna z alergią, co skutecznie ją zniechęca do futrzaka. Mimo wszystko przyjechała. Ponad godzinę siedziałam jak na szpilkach czekając na nią, a łaciak zdenerwowany na początku ostatecznie był bardziej spokojny niż ja, usadowiony na miękkim kocyku i odizolowany od mojej Kizi szklanymi drzwiami przedpokoju. Kizia w sumie całkiem nieźle zniosła obecność obcego kota w domu, co mnie trochę uspokaja jeśli chodzi o dokacanie Orodruiną, która będzie z nami już za dwa tygodnie. Ale wracając do łaciaka, koleżanka przyjechała z synem, kota wygłaskali i wzięli do domu z zastrzeżeniem, że jeśli będzie źle to odwiozą. Obiecałam załatwić weterynarza ze wszystkimi szczepieniami i odrobaczeniem. Kotek wygląda zdrowo, ale lepiej się upewnić, bo nie wiadomo w jakich warunkach przebywał. Teraz pozostaje mi tylko trzymać mocno kciuki, by nowy domek okazał się domem na stałe.

Teraz odrobinę spokojniejsza siedzę w pokoju i słucham dźwięku, którego nie słyszałam od jakiś 20 lat, ale którego nie da się zapomnieć. Dzzzzzzziiiiiiiiiidzzzzzzyy... Tata wygrzebał z garażu stare Commodore, które o dziwo wciąż chodzi :-) Ta kwadracikowa grafika prostej gierki przywołuje wspomnienia z dzieciństa, gdy po nocach zgrywało się 20 taśm, aby w końcu rano można było pograć. To były czasy! :-P


- Posted using BlogPress from my iPhone

sobota, października 23, 2010

Uroki szkoły wyższej

Czasami aż wstyd mi siedzieć na tych moich zajęciach. Sala jakieś 150 osób w różnym wieku, wydawałoby się, że dorosłych, a prowadząca nie może prowadzić wykładu, bo jest tak głośno. Nie pomagają prośby o ciszę ani upomnienia. Pani doktor ostatecznie odkłada mikrofon próbując wymóc ciszę, a w końcu kiedy i to nie pomaga, zupełnie milknie. Po całym dniu w takim hałasie moja głowa pęka z bólu i z irytacji, bo z każdej strony ktoś mi buczy nad uchem. Może jestem już za stara na takie ekstremalne warunki. Nie wspominając już o tym, że tracę bez sensu całą sobotę, bo niewiele wynoszę z tych wykładów. Totalny brak kultury i szacunku dla innych. Nie wiem, kto tych ludzi wychowywał. Nie rozumiem też po co przychodzą na wykłady skoro i tak ich nie mają zamiar słuchać. Dodam, że obecność nie jest obowiązkowa.


- Posted using BlogPress from my iPhone

Location:Wrocław

poniedziałek, października 18, 2010

podsumowanie po powrocie

Weekend się skończył, trzeba było wrócić do pracy. Znowu mam stosik zdjęć do wywołania (zapomniałam przestawić RAW na JPEG), ale przynajmniej nie ma tego tak dużo, jak zdjęć z Chin, czy nawet z Irlandii. Zupełnie nie mam czasu się nimi zajmować L

Podsumowując Budapeszt, udało nam się przeżyć czerwoną papryczkę Węgrów, choć z czterech osób na wycieczce praktycznie trzy były bliskie uduszenia (podejrzewam, że plucie papryczką w restauracji i bardzo czerwoni klienci są już tam normą), przejechaliśmy po kilka razy budapeszteńskie mosty, bo choć widzieliśmy ulicę, na którą chcieliśmy wjechać, to za cholerę nie mogliśmy tego zrobić i w kółko jeździliśmy po mostach, błądziliśmy też pół godziny po łaźniach, bo opisy może i są, ale po węgiersku, a w tak dużym kompleksie zdecydowanie przydałaby się jakaś mapa, albo chociaż mini plan dla biednego człowieczka, który nie jest obeznany, a bardzo chce znaleźć damską szatnię nie narażając się równocześnie na widok nagiego pana, którego niekoniecznie chce oglądać, mieszkaliśmy w pięknej, starej i bardzo tradycyjnej węgierskiej kamienicy z wewnętrznymi krużgankami, wykładanej marmurem, która nas wszystkich zachwyciła, spróbowaliśmy węgierskiego gulaszu (trochę inny niż ten nasz – więcej w nim warzyw), piliśmy Tokaja i nachodziliśmy się tak, że dziś wciąż czuję swoje mięśnie (mam je na pewno) nie wspominając już o obtarciach (potrzebuję nowych butów wycieczkowych, bo stare niechcący porzuciłam w Irlandii).

Generalnie same plusy. Tylko kostka Rubika była wielkim niewypałem. Znaleźliśmy ją bez większego problemu, ale cena była oszałamiająca – 6,900 Forintów, co nam daje mniej więcej 100PLN. Co zabawne na opakowaniu wyczytaliśmy oficjalnego dystrybutora – Konin, Polska. Hehehehe. Kupimy tutaj taniej.

sobota, października 16, 2010

Budapesztowe szaleństwo

Właśnie siedzę w Groove Hostel w Budapeszcie i dogorewam. Wczoraj zaraz po pracy ruszyliśmy w drogę, by spędzić tu weekend. Jechaliśmy 7h z małym kawałkiem i wszystko byłoby dobrze, gdyby nie okazało się, że GPS pokazuje kilka różnych ulic jako te same z taką samą nazwą i w ten sposób wylądowaliśmy w zupełnie innym miejscu niż powinniśmy. Zanim znaleźliśmy właściwą ulicę i nasz hostel (i miejsce do parkowania) było już po pierwszej. Padnięci po prostu poszliśmy spać. Plusem było to, że chociaż pooglądaliśmy sobie Budapeszt nocą przez to całe krążenie po nim.

Dziś rano skonsumowaliśmy śniadanie i ruszyliśmy w miasto. Postanowiliśmy porzucić samochód i ziwedzać na piechotę (to dlatego teraz dogorewam - po ponad 7h łażenia jestem wykończona). Budapeszt ma to do siebie, że za każdym rogiem sprawia Ci niespodziankę w postaci pięknie wykończonego domu, czy rzeźby, czy jakiejś ukrytej budowli. Idziesz sobie ulicą i nagle trafiasz do bajkowego zamku (Bastion Rybaka), albo schodzisz schodami, a przed tobą rzeźba spadającego mężczyzny. Rzeźb, pomników i statuł tutaj całe masy. Pewnie można by o nich pokaźny album skomponować.

Uważam, że miasto jest wykończone w szczególe. Po prostu piękne i jeden dzień to zdecydowanie zbyt krótko, by je dokładnie pooglądać. Urzeka swoją koronkowością (szczególnie na parlamencie jest to widoczne - misterna robota). Z pewnością jeszcze tu kiedyś zawitam po więcej.

Jutro mamy w planach słynne węgierskie ładnie i potem wracamy do domu, by dotrzeć o jakiejś przyzwoitej porze.


- Posted using BlogPress from my iPhone

Location:Budapeszt