środa, października 27, 2010

codzienność

Dzisiaj miałam dzień pełen wrażeń. W pracy nagle sypnęły się wszystkie moje plany, co szczerze mówiąc dosyć mnie zirytowało. Uroki pracy w japońskiej firmie. Człowiek ma jakiś pomysł, dostaje zgodę by go zrealizować, bierze się za to pełen entuzjazmu i nagle wszystko bierze w łeb, bo ktoś tam na wyższym szczeblu systemu ringi zmienił sobie zdanie. W takich chwilach człowiek czuje się jak przebity balon. Normalnie słyszałam to uchodzące ze mnie powietrze.

W dość kiepskim nastroju wróciłam do domu i zastałam przy śmietniku łaciatego kociaka, którego dokarmiamy od kilku dni. Kotek ufny, łasi się do ludzi, od razu zaczyna mruczeć, wskakuje na kolana i za nic nie chce z nich zejść. Wyraźnie jakiś ktoś bez serca porzucił go na naszym osiedlu, bo niemożliwe by to był dziki kot. To zmniejsza też jego szansę na przeżycie, bo skąd kot domowy ma znać reguły walki o przetrwanie z dzikimi kotami? Już od kilku dni nie mogę przestać o nim myśleć, a jak mi dziś wlazł na kolana i zaczął się przytulać to był koniec. Zalałam się łzami i zmusiłam moją rodzicielkę, by zadzwoniła do koleżanki i namówiła ją na kota. Ja ze swoimi znajomymi już próbowałam, ale nikt nie chce :-( Owa koleżanka niestety ma syna z alergią, co skutecznie ją zniechęca do futrzaka. Mimo wszystko przyjechała. Ponad godzinę siedziałam jak na szpilkach czekając na nią, a łaciak zdenerwowany na początku ostatecznie był bardziej spokojny niż ja, usadowiony na miękkim kocyku i odizolowany od mojej Kizi szklanymi drzwiami przedpokoju. Kizia w sumie całkiem nieźle zniosła obecność obcego kota w domu, co mnie trochę uspokaja jeśli chodzi o dokacanie Orodruiną, która będzie z nami już za dwa tygodnie. Ale wracając do łaciaka, koleżanka przyjechała z synem, kota wygłaskali i wzięli do domu z zastrzeżeniem, że jeśli będzie źle to odwiozą. Obiecałam załatwić weterynarza ze wszystkimi szczepieniami i odrobaczeniem. Kotek wygląda zdrowo, ale lepiej się upewnić, bo nie wiadomo w jakich warunkach przebywał. Teraz pozostaje mi tylko trzymać mocno kciuki, by nowy domek okazał się domem na stałe.

Teraz odrobinę spokojniejsza siedzę w pokoju i słucham dźwięku, którego nie słyszałam od jakiś 20 lat, ale którego nie da się zapomnieć. Dzzzzzzziiiiiiiiiidzzzzzzyy... Tata wygrzebał z garażu stare Commodore, które o dziwo wciąż chodzi :-) Ta kwadracikowa grafika prostej gierki przywołuje wspomnienia z dzieciństa, gdy po nocach zgrywało się 20 taśm, aby w końcu rano można było pograć. To były czasy! :-P


- Posted using BlogPress from my iPhone

Brak komentarzy: