Jakby ktoś nie wiedział, to Fuji jest wulkanem i równocześnie najwyższą górą Japonii (3776m n.p.m.). Średnica krateru wynosi ok. 600m, a głębokość blisko 150m. Leży na południowy zachód od Tokyo. Oczywiście jest wielką atrakcją turystyczną. Bardzo popularna jest wspinaczka nocą, a następnie oglądanie wschodu słońca ze szczytu. I my właśnie tak zamierzaliśmy zrobić. O 17:50 w niedzielę wyruszyliśmy z Shinjuku autobusem, na który ledwo zdążyliśmy, bo mieliśmy małe problemy ze znalezieniem przystanku ukrytego za jednym z budynków przy wschodnim wyjściu ze stacji. Jazda trwała trochę ponad 2h i po 20:00 wysiedliśmy na Fuji 5th Station (2305m n.p.m.). Od razu poczuliśmy miły chłodek. Przyjemna odmiana po upałach w stolicy. Weszliśmy na chwilę do jednego ze sklepów i ruszyliśmy w górę. Początkowo było znośnie. Robiliśmy sobie krótkie postoje co jakieś 25min by odsapnąć i powoli przyzwyczjać się do zmiany wysokości. Jednak przy 7 stacji (2700m n.p.m.) zaczęły się schody. Nagle zrobiło się trochę bardziej stromo i zamiast w miarę jednolitego kamienistego gruntu pojawiły się głazy, na które trzeba było się wspinać. Dobrze, że na 7 stacji kupiliśmy sobie kije do wspinaczki o wdzięcznej nazwie rakuraku tozanbo らくらく登山棒 (rakuraku znaczy łatwo łatwo, a tozanbo o po prostu kij do wspinaczki), inaczej byłoby nam o wiele ciężej. W parę godzin po 7 stacji dotarliśmy w końcu do 8 stacji (3360m n.p.m.) i byliśmy już nieźle wyczerpani. Planowo mieliśmy na 8 stacji zrobić sobie dłuższy odpoczynek i zjeść coś ciepłego, ale niestety nie wyrobliśmy się z czasem. Byliśmy na niej ok. 3:20 i potrzebowaliśmy ok. półtorej godziny by dotrzeć do szczytu, czyli dokładne tyle ile zostało nam do wschodu słońca. My z Aśką postanowiłyśmy iść dalej, ale Jon był zbyt wyczerpany i powiedział, żebyśmy szły bez niego, bo inczej nie zdążymy przed słońcem na szczyt, a on do nas dołączy jak odpocznie. Tak też zrobiłyśmy. Jednak po drodze w górę po minięciu punktu na 3450m n.p.m. nagle zaczęłam czuć silne mdłości, więc musiałyśmy się na chwilę zatrzymać. Po jakiś 10-15 min. stwierdziłam, że mogę spróbować iść dalej, ale nagle Aśce zrobiło się słabo i biało przed oczyma. Ponieważ nic jej nie przechodziło zeszłyśmy z powrotem do punktu na 3450m n.p.m. a tam był już Jon. Aśka czuła się coraz gorzej, a ja znacznie lepiej, więc Jon zabrał ją do 8 stacji, a mnie zostawili bym zrobiła zdjęcia wschodu słońca. Ostatecznie chorba wysokościowa nie pozwoliła nam dotrzeć na szczyt. Troche mi szkoda, bo chciałam zobaczyć krater wulkanu, a drugi raz takiej wspinaczki nie mam zamiaru powtarzać. Po wschodzie dołączyłam do reszty na 8 stacji i zaczęliśmy schodzić. Aśce cały czas było słabo i polepszyło się dopiero przy 6 stacji. W sumie wspinaliśmy się nocą ponad 7h, a schodziliśmy ponad 4h. W trakcie schodzenie słoneczko trochę mnie przypiekło i mam teraz naturalne krótkie rękawki na skórze. Do 5 stacji dotarliśmy ok. 10:00 i przez dwie godziny wegetowaliśmy przy kamieniach razem z całą rzeszą innych ludzi, którzy też już zeszli z góry i czekali na swoje autobusy powrotne. Mój kamień był w miarę wygodny, słoneczko też przyemnie grzało, więc się na nim zdrzemnęłam udając, że pilnuję naszego bagażu, kiedy Aśka z Jon'em oglądali sklepiki z pamiątkami. Ok. 16:00 wrócliśmy do Saitamy. Wzięłam prysznic i natychmiast poszłam spać. To była męcząca przygoda.
Staraty poniesione w wojnie z Fuji:
- wszystkie siły
- kawałek zęba (ułamany na Snickersie na 6 stacji)
- buty, które miałam zamiar znosić w Chinach, a nie w trakcie wspinaczki
Zyski:
- fajny kij do wspinaczki (muszę wymyślić, jak go wysłać do Polski)
- masy zdjęć chmurek i wschodu słońca
Tags:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz