środa, września 06, 2006

koszmarne początki

Ponieważ wizy wyrobiłyśmy sobie już w Japonii, choć jak się przekonałyśmy w Hongkongu też nie byłby to zbyt duży problem, gdyż nawet nasz hostel ofiarował taką możliwość, pozostała nam tylko kwestia sposobu przedostania się przez granicę.

Zgodnie z radą faceta z hostelu, do Chin postanowiłyśmy dostać się autobusem (ok. 4h; 80HKD). Miał to być najszybszy i najtańszy sposób na dojechanie do Guangzhou (wielkie miasto na południu Chin), gdzie chciałyśmy wsiąść w pociąg do Chongqing. Jeszcze poprzedniego dnia znalazłyśmy miejsce odjazdu rzeczonego autobusu obok jakiegoś wielkiego hotelu w Kowloon i rano spokojnie doszłyśmy sobie tam na piechotę.

Bez większych przygód dojechałyśmy do granicy, gdzie zmieniliśmy autokar. Ze znalezieniem tego właściwego nie było żadnego problemu, ponieważ kupując bilety dostałyśmy nalepki, które musiałyśmy umieścić w widocznym miejscu na ubraniu. Po owych nalepkach zostałyśmy zidentyfikowane przez obsługę na granicy i skierowane do odpowiedniego autokaru.

Jednak od razu po wkroczeniu do Chin zaczęły się schody. Okazało się, że nasz kierowca nie mówi po angielsku i zupełnie nie szło się z nim dogadać. Nawet nie wiedziałyśmy, gdzie zostaniemy wysadzone w tym Guangzhou. Chciałyśmy znaleźć się jak najbliżej dworca pociągowego, ponieważ tego samego dnia miałyśmy pociąg do Chongqing i nawet nie planowałyśmy zwiedzania miasta.

Ostatecznie nie udało nam się wysiąść na dworcu. Bariera językowa okazała się być nie do przebycia. Nawet mapka w przewodniku (dodam, że z chińskimi znakami) nic nie pomogła. Nie widząc innego wyjścia wysiadłyśmy pod wielkim hotelem mając nadzieję, że będzie on na naszej mapce. Poza tym potrzebowałyśmy wymienić walutę, bo miałyśmy tylko jakieś resztki HKD po Hongkongu, USD i japońskie jeny, więc nawet nie mogłyśmy złapać taksówki i po prostu pojechać na dworzec.

Chwyciłyśmy nasze plecaki i wmaszerowałyśmy do luksusowego hotelu, gdzie zdecydowanie natarłyśmy na pana z obsługi. Okazało się że owszem, mają tutaj Bank of China, gdzie możemy kupić RMB (skrót od Renminbi, czyli juan; 1RMB = jakieś 38gr). Od razu człowiek czuje się lepiej. Niestety w banku straszne kolejki. Ludzie wymieniali pieniądze, co trwało okropnie długo, ponieważ kasjerzy sprawdzali każdy banknot. Na domiar złego przed nami stała kobieta z bardzo drobnymi nominałami. W końcu każda z nas dostała garść banknotów. Juany nie mają zbyt wysoki nominałów, więc nawet wyglądało to dosyć zabawnie – ludzie z pełnymi torbami pieniędzy. My też dostałyśmy po ładnym pliczku.

Załatwiwszy sprawę waluty, ruszyłyśmy na poszukiwanie dworca. Według naszego przewodnika, pociągi na długie dystanse odchodzą z Dworca Wschodniego. Uznałyśmy, że 36h do Chongqing to na pewno długi dystans i bez wahania zdecydowałyśmy się na Dworzec Wschodni. Teraz tylko musiałyśmy się na niego dostać. Najpierw próbowałyśmy szczęścia na przystanku autobusowym. Zaczepiłyśmy sympatycznie wyglądającą kobietę i pokazałyśmy jej na mapce, gdzie chcemy jechać. Próbowała nam wyjaśnić łamanym angielskim, ale nie szło to za dobrze, więc ostatecznie napisała nam coś na kartce w znakach i wskazała kierunek, w którym powinnyśmy iść. Tak też zrobiłyśmy, nawet znalazłyśmy kolejny przystanek, ale zupełnie nie mogłyśmy znaleźć autobusu do dworca. Kiedy tak stałyśmy wpatrując się w ciągi znaków na rozpisce przystankowej, podeszła do nas para obcokrajowców. Najwyraźniej zobaczyli biednych turystów i postanowili się nad nami zlitować. Powiedzieli nam, że lepiej po prostu wsiąść w taksówkę, która w Chinach jest bardzo tania. Nawet dali nam specjalną karteczkę dla taksówkarzy. Można takie dostać w hotelu lub w informacji. Był to druczek z nazwami miejsc po chińsku i po angielsku. Wystarczyło postawić znaczek przy nazwie miejsca, do którego chcesz się udać i wręczyć kierowcy. Tym sposobem dostałyśmy się na wybrany dworzec.

Wyglądał on całkiem normalnie, ale oczywiście znowu nie mogłyśmy się z nikim dogadać. Najpierw oznaczenie dworca okazało się być beznadzieje, ponieważ zajęło nam dłuższą chwilę błądzenie za strzałkami kierującymi do kas długodystansowych. Jak już się udało je znaleźć, to oczywiście nikt w nich nie mówił po angielsku i nie wiedziałyśmy dlaczego nie chcą nam sprzedać biletu. W końcu jakoś doszłyśmy do tego, że najwyraźniej pociąg do Chongqing odchodzi z Dworca Głównego.

Mocno podirytowane znowu wsiadłyśmy w taksówkę i pognałyśmy na drugi koniec miasta. Dobrze, że taki środek transportu na prawdę jest tani. Kosztowało nas to chyba 17RMB. Dworzec okazał się koszmarem. Nigdy czegoś takiego nie widziałam. Po prostu masy koczujących ludzi. Wszędzie Chińczycy, hałas i ścisk. Napisałam w moim survivalowym notesie Chongqing po chińsku i poszłyśmy szukać kas. Jakiś facet, który to widział chciał coś wytłumaczyć, ale oczywiście nie wiedziałyśmy co, więc ostatecznie zabrał mi notes i sam coś napisał, a następnie kazał iść do wejścia dworca. Okazało się, że na dworzec można wejść tylko mając bilet. Zostałyśmy zatrzymane przez strażnika, który wezwał kogoś przez krótkofalówkę. Owym kimś okazał się młody chłopak mówiący trochę po angielsku. Zaprowadził nas do kas, ale od razu uprzedził, że bilety już pewnie wyprzedane. To było niesamowite. Gdziekolwiek nie stanęłyśmy, okienko natychmiast było zasłaniane zasłonką, co oznaczało, że biletów już nie ma. W końcu jakoś dostałyśmy dwa w hard seats, ale o leżących nie miałyśmy co marzyć. Chora na samą myśl o jeździe pociągiem tyle godzin, poczułam się jeszcze gorzej, kiedy okazało się, że tyle godzin będzie na siedząco. Jedynym pocieszeniem była możliwość upgradu na leżące już w pociągu w trakcie podróży. Nie było wyboru. Nie mogłyśmy sobie pozwolić nawet na jeden dzień zwłoki.

Podziękowałyśmy chłopakowi (trochę niepewne, czy nie powinnyśmy mu coś za tę pomoc zapłacić) i poszłyśmy do KFC coś zjeść. Kurczak nawet nie chciał przejść mi przez gardło ze stresu. W pobliskim sklepie zrobiłyśmy jakieś zakupy spożywcze na drogę, kupiłyśmy karty do gry (bardzo przydatne w podróży) i nie mając nic innego do roboty, pomaszerowałyśmy na dworzec. Dworzec chiński różni się bardzo od japońskiego czy polskiego. Na każdym dworcu są kontrole prawie jak na lotniskach z taśmami na bagaż włącznie. Jak już wcześniej pisałam, można wejść do środka tylko z ważnym biletem. Prócz tego strażnicy, a może to policjanci, wyłapują i kontrolują osobno „podejrzane typy”. Sam dworzec jest podzielony na sektory z poczekalniami. I tak, np. do paru peronów jest przypisana jedna poczekalnia. Oczywiście można na niej kupić „chińską” zupkę i zalać ją sobe przy specjalnych kranach z gorącą wodą, które jak się potem przekonałyśmy są praktycznie wszędzie (w pociągach, na statkach, dworcach, itd). Z pomocą tablicy odjazdów jakoś doszłyśmy, z którego peronu jedziemy i gdzie jest nasza poczekalnia, która okazała się być ogromną salą wypełnioną tłumem ludzi. Miałyśmy jeszcze dwie godziny do odjazdu, więc znalazłyśmy sobie dwa wolne siedzenia i zaczęłyśmy obserwacje. My również stanowiłyśmy rozrywkę dla tubylców, bo byłyśmy jedynymi białymi na sali. Prócz stoiska z jedzeniem i bramek do peronów na przeciwległym krańcu poczekalni, było tam również sześć rzędów plastikowych krzesełek już wypełnionych czekającymi ludźmi i dwa zawieszone telewizory, w których w kółko leciały krótkie filmiki przestrzegające przed złodziejami na dworcu, a również trailery filmów koreańskich.

Na godzinę przed pociągiem tłum zaczął stopniowe przesunięcie w stronę bramek. My również postanowiłyśmy to robić i zajęłyśmy strategiczną pozycję blisko wejść na perony. Stojąc w ścisku zostałyśmy dorwane przez Chinkę, która uparcie chciała nam coś powiedzieć i entuzjastycznie obmacywała Aśki sweterek. Może uznała, że to produkcja chińska (?). Zapewnienia (po polsku i na migi), że nie mówimy po chińsku nic nie pomagały. Na jakieś 30min przed odjazdem (planowany na 20:50) otworzono bramki i tłum rzucił się biegiem w stronę peronu i oczekującego tam pociągu. My też pognałyśmy, z tą przewagą, że my miałyśmy plecaki, a Chińczycy byli obładowanie różnymi torbami i tobołami (ciekawe, gdzie oni jeżdżą takimi masami. Na handel??). Prawdopodobnie dzięki temu jako jedne z pierwszych dotarłyśmy do naszego wagonu i bezczelnie rzuciłyśmy plecaki na półkę przeznaczoną dla sześciu osób. Każdy wagon ma swojego porządkowego, który nadzoruje układanie bagażu. Wkrótce z jego pomocą (nasz był bardzo głośny i żwawy) miejsca zostały pozajmowane, a bagaże poukładane. W wagonie nie ma przedziałów, tylko dwa szeregi miejsc. Po jednej stronie jest szereg szóstek (sześć miejsc zwróconych do siebie), a po drugiej szereg czwórek. Jak się sama przekonałam hard seat jest bardzo niewygodny. Po prostu dwie zbite deski pod kątem prostym obite materiałem. Nie polecam nikomu. Ciężko mi było sobie wyobrazić, że mam na nim spędzić 36h. Do tego kolory w przedziale po prostu okropne. Brązowo sraczkowate z ostrym światłem lamp, a niedługo potem przydymione od dymu z papierosów.

Za radą chłopaka na dworcu, Aśka poszła do wagonu sypialnego zapytać, czy możemy dostać jakieś miejsca sypialne, a ja pilnowałam bagaży i chorowałam dalej. Ostatecznie nawet tłumacz się znalazł, a raczej nawet dwóch. Niestety było za wcześnie, żeby sprawdzić, czy są wolne łóżka i kazali przyjść za godzinę. W tym czasie życie w naszym wagonie tętniło już pełną parą. Ludzie gadali, jedli, pili, palili (bleh. w Chinach nikt nie przestrzega zakazów palenia), biegali zalewać swoje zupki i grali w karty. Gwar niesamowity. Od czasu do czasu przejeżdżał wózek z przekąskami, jedzeniem na ciepło, napojami, gazetami, a nawet kartami do gry. Niestety po godzinie miejsc leżących wciąż nie było i kazali przyjść rano.

Musiałyśmy umościć się jakoś na tym, co było. Miałyśmy miejsce zewnętrzne i środkowe, co dodatkowo utrudniało sprawę, bo nie było się o co zaprzeć. Dziewczyna w naszej szóstce ostatecznie usiadła na podłodze, a głowę złożyła na siedzeniu, jednak mi ten pomysł bardzo się nie podobał, szczególnie, że Chińczycy bez żenady rzucali na podłogę wszelkie śmieci i dodatkowo bez żadnego skrępowania pluli gdzie popadło. Obrzydlistwo. Za przykładem moich sąsiadów zajęłam kawałek małego stolika przy oknie i położyłam na nim głowę. Jakoś udało się dotrwać do tej szóstej rano, chociaż okropieństwa tej podróży nie da się opisać, ani wyrazić słowami. Na szczęście wtedy znalazły się wolne miejsca w wagonie sypialnym, tzw. hard sleeper, który wyglądem przypomina trochę nasze kuszetki. Też są trzy łóżka jedno nad drugim z tym, że tak samo jak w hard seats nie ma przedziałów, tylko ścianka co sześć łóżek. Przed każdą taką szóstką jeden stolik z dwoma składanymi siedzeniami.

Do wagonu weszłyśmy, gdy było jeszcze ciemno. Kobieta dyżurująca zabrała nasze bilety i dała nam w zamian plastikowe numerki. Okazało się, że w łóżku Aśki ktoś śpi, więc kobieta bezceremonialnie obudziła uzurpatora i Aśka mogła wskoczyć w ciepłą i lekko zakurzoną pościel. W moim na szczęście nikt nie spał, ale jestem pewna, że pościel była w podobnym stanie. Dobrze, że byłam zbyt zmęczona, by się tym przejmować. Właśnie na taką okazję targałyśmy ze sobą śpiwory. Natychmiast zasnęłam. Ok. 11 obudziła mnie znudzona Aśka, więc chcąc nie chcąc zlazłam na dół zjeść małe śniadanie w postaci wafelka. Reszta podróży minęła nam na spaniu i grze w karty. Jakoś to było. Od czasu do czasu wpadał do nas pogadać chłopak, który pomógł Aśce załatwić miejscówki leżące i ku naszemu przerażeniu przynosił podejrzanie wyglądające jedzenie. On też jechał do Chongqing i obiecał nam pomoc w znalezieniu rejsu po Rzecze Yangzi.


Brak komentarzy: