sobota, września 02, 2006

Tokio - Hongkong

Początek naszej "Wielkiej Wyprawy" wypadł na Hongkong. Jedyne miejsce, w którym miałyśmy zarezerwowany jakiś hostel. Całą resztą postanowiłyśmy się nie przejmować i po prostu jechać tam, gdzie się da w miarę możliwości realizując nasz plan.

Lot z Narita miałyśmy po osiemnastej, więc w sumie nie musiałyśmy się zbytnio spieszyć. Spokojnie spakowałyśmy nasze plecaki i prze wylotem postanowiłysmy jeszcze zerwać umowę z naszym japońskim operatorem telefonów komórkowych AU, co okazało sie sprawą trudniejszą niż sądziłyśmy i ostatecznie straciłyśmy tylko ponad godzinę nic nie załatwiwszy. Na lotnisko pojechałyśmy najtańszą i jak sądzę najszybszą metodą. Czyli JR do Ueno i tam przesiadka na Keisei Line do lotniska. W sumie wychodzi to 1550¥ razem z autobusem do Kita Urawa. Na Narita dotarłyśmy ze sporym zapasem czasu, więc mogłyśmy jeszcze przekąsić coś w McDonald's i pochodzić po lotniskowych sklepach, co zaowocowało nową zawieszką do telefonu w postaci Akiba Hello Kitty.


Aśka z naszymi bagażami na Narita

Do Hongkongu leciałyśmy amerykańskimi liniami Northwest Airlains, których samolot okazał się być wielgachnym dwupiętrowym potworem. Bilet w obie strony kosztował nas razem z wszystkimi opłatami dodatkowymi jakieś 38.000¥. Całkiem nieźle zważywszy, że najtańszy do Pekinu (w pierwotnym planie to tam chciałyśmy lecieć) znalazłam za 70.000¥.

Ledwie weszłyśmy na pokład, okazało się, że mamy overbooked, co zapewne stało się powodem sporego opóźnienia. Ostatecznie wylądowaliśmy jakoś o 21.50 czasu hongkońskiego (godzina do przodu względem czasu japońskiego). Hongkong nocą wygląda niesamowicie z okien samolotu. Tak jakby z ciemności, która jest oceanem, wyłaniają się gdzieniegdzie oświetlone wysepki wieżowców. Po ciemku miało się wrażenie, że wyrastają prosto z wody. Szkoda, że nie mogłam zrobić zdjęcia.

Odebrałyśmy bagaże (na szczęście plecaki przeżyły lot nieuszkodzone) i od razu powędrowałyśmy do Informacji, by dowiedzieć się o środek transportu do Kowloon (co dosłownie znaczy „dziewięć smoków”) i naszego hotelu, a następnie wymienić walutę (dolary hongkońskie - HKD; 1HKD = jakieś 38gr). W sumie z lotniska wyszłyśmy dopiero ok. 23.00 i tu czekało nas niemiłe zaskoczenie – wilgoć i to większa niż w Japonii. Jakbym się zanurzyła w jakiejś mazi, a nie powietrzu.

Za radą pani na informacji postanowiłyśmy jechać autobusem A21 (33HKD). Po chwili błąkania się wokół lotniska, trafiłyśmy na nasz przystanek. Już pakowałyśmy się do autobusu, kiedy okazało się, że jeśli nie mamy drobnych, to musimy iść kupić bilety (w autobusie należy mieć odliczoną kwotę, ponieważ kierowca nie wydaje reszty). Tak więc Aśka została z naszymi plecakami, a ja poleciałam szukać bileciarni. Udało się. W trakcie jazdy już ostro odpływałam ze zmęczenia. Nawet nie miałam siły oglądać widoków. Jedyne, co mi się rzuciło w oczy, to wielkie i bardzo obdrapane budynki.

Podróż z lotniska zajęła nam ok. godziny. Wysiadłyśmy na przystanku, na który nam polecono i ruszyłyśmy Nathan Rd. w poszukiwaniu naszego lokum – Chungking Mansion. W pewnym momencie zostałyśmy otoczone przez tłumek rozkrzyczanych ludzi (była już jakoś pierwsza w nocy), wciskających nam w ręce wizytówki i namawiających do obejrzenia pokoi. Byłyśmy pod Chungking Mansion.


Przedziwne miejsce. Wielki, szesnastopiętrowy, obdrapany budynek. Pierwsze trzy piętra to sklepy, kantory wymiany walut (kurs dużo lepszy niż na lotnisku), wypożyczalnie video, itd. Reszta to pokoje gościnne, hostele. My swój zarezerwowałyśmy wcześniej (60HKD za noc), dlatego opędziłyśmy się od naganiaczy i ustawiłyśmy w kolejce do windy, bo cały ten moloch obsługują tylko dwie, z czego jedna nie dojeżdża na samą górę, dlatego kolejka jest zawsze. W końcu udało nam się w jedną wpakować i pojechałyśmy na 15 piętro, a stamtąd schodami na 16te, gdzie znalazłyśmy się pod sporym napisem Travellers Hostel.


Sam hostel jest inny niż te, które do tej pory widziałam. Po prostu korytarz, a na lewo biurko i człowieczek przed telewizorem, który gdy mu powiedziałyśmy, że mamy rezerwację, zadzwonił po właściciela, który po chwili wyłonił się zza jednych z drzwi w samym tylko ręczniczku. Dowiedziałyśmy się, że nie ma już miejsc w sali wielołózkowej, więc zamiast pokoju grupowego możemy dostać za tę samą cenę dwójeczkę i tak trafiłyśmy do maleńkiej celi z piętrowym łóżkiem, biurkiem i klimą na zamalowanym oknie. Od razu padłyśmy bez sił.

Więcej zdjęć z Wielkiej Wyprawy tutaj.

Brak komentarzy: