poniedziałek, lipca 09, 2007

dzień z życia tłumacza-robola

O świcie podrywa mnie budzik nastawiony już na stałe na 4.50. W dreszczach zwlekam się jakoś z łóżka i dociągam do łazienki na szybki opryskiwanie wodą. Muszę jeszcze zrobić sobie jakieś śniadanie do pracy (bo stołówka zacznie działać dopiero od połowy lipca) i spakować kompa i inne rzeczy, które noszę ze sobą. Pozostaje mi jeszcze parę minut na wchłonięcie napoju kawowego (znalazłam go w Biedronce) w trakcie ubierania butów. O 5.25 jestem już przed blokiem i czekam na E.(też tłumacz), z którą co rano zabieramy się do pracy.

Droga zabiera nam jakieś 15min, więc mam jeszcze chwilę czasu, żeby białym korytarzami dotrzeć do swojej szafki i zostawić tam część rzeczy. Po drodze podbijam swoją kartę, która jest równocześnie kluczem do większości drzwi w fabryce. Ponownie białymi korytarzami (za pierwszym razem wydały mi się sterylnie czyste i jakoś tak raziły w oczy swoją bielą) docieram do jednych z drzwi. Za nimi jest mój departament. Tam już wszystko jest szare oświetlone światłem jarzeniówek. Sam departament składa się z wielkiej sali z taśmami, pokoi sprawdzających jakość wyrobu, pokoju treningowego i paru magazynów. To mniej więcej obszar pracy mojej i drugiej tłumaczki, z którą z resztą dzielę mieszkanie. Przez szybę w jednym z magazynów można dostrzec postacie w białych kombinezonach. To ludzie pracujący w clean room’ie. U nas specjalne stroje nie są wymagane. Polacy muszą tylko nosić specjalne białe butki. Tłumacze i Japończycy chodzą po prostu w obuwiu sportowym.

W chwili obecnej działa tylko jedna taśma. Druga jest w budowie. Kręcą się przy niej masy Malezyjczyków, o których początkowo myślałam, że to Japończycy-robole, dlatego dodawszy do tego jeszcze kilkunastu Polaków w okolicy działającej taśmy, daje to niezły tłok.

Tak więc na szóstą docieram do biurek ustawionych w rogu hali, zaraz za taśmami (teraz są dokładnie zastawione popakowanymi zestawami). Mam chwilę, by ustawić komputer i biegnę tłumaczyć plan dnia. Potem już praktycznie cały czas jestem na nogach, podążając jak cień za którymś z Japończyków i od czasu do czasu biegnąc w miejsce, gdzie mnie potrzebują, bo my jesteśmy tylko dwie, a Japończyków stanowczo więcej. Pierwszeństwo do tłumacza mają oczywiście szefowie, więc jeśli jakiś pojawia się na hali, to właśnie za nim trzeba chodzić.

Potem pozostaje już tylko bieganie. A to trzeba przetłumaczyć jak lutować płyty, czy jak działa machina do ich sprawdzania. Często też pojawiają się problemy w stylu brakuje tego, skończyło się tamto, gdzie jest to, a gdzie ustawić coś innego. Do przerwy, czyli do 10.00 rzadko zdarza się chwilka na odpoczynek przy biurku, chyba, że trzeba przetłumaczyć coś pisemnie.

O 10.00 tłumy ruszają w stronę stołówki, bo tylko tam wolno jeść. Jest ona stanowczo za mała, by pomieścić wszystkich, a i tak nie z każdego miejsca pracy przerwa jest o tej samej porze. Kolejne cztery godziny do 14.00 nie są zbyt interesujące. Jeśli na hali nie ma szefa, czy też zbyt wielu Japończyków jedna z nas może usiąść i zająć się stosikiem pisemnego tłumaczenia, którym już pierwszego dnia nas zasypano, druga kontroluje, czy nigdzie nie jest potrzebne tłumaczenie. Początkowo trzymali nas do 17.00, ale pewnie stwierdzili, że i tak nic nie robimy, więc szkoda naszego czasu, a ich kasy za nadgodziny. Teraz już cały czas wychodzimy o 14.00.

Brak komentarzy: