niedziela, września 13, 2009

Chengdu - Songpan - Er Dao Hai - Chengdu

Wróciłyśmy całe do Chengdu i dziś mamy leniwy dzień. Wstałyśmy później niż zwykle, przepakowałyśmy się, zjadłyśmy pyszne śniadanko w hostelu i poszłyśmy do miasta załatwić zakupy i wymianę kasy. Okazało się, że w Chinach banki owszem działają w niedzielę, ale waluty nie wymieniają. Dziwne to. Musimy poczekać i wymienić w Luoyang. 
Kupiłam sobie śmieszną koszulkę z królikami. A. była w siódmym niebie w sklepie z nimi. 
Zaraz mamy pociąg do Luoyang. Podróż potrwa jakieś 20h. Jednak po autokarze do Songpan nic nie jest mi straszne. 
Jeszcze tylko zjemy po "domku dla krasnoludków" (czyt. najlepszy hamburger jaki w życiu jadłam) i gnamy dalej.

Poniżej opis naszej wyprawy w góry.

Chengdu-Songpan-Er Dao Hai-Songpan-Chengdu

Rano jeszcze nie zdążyłyśmy wsiąść do autobusu, a już zaczęły się problemy. 
Nie wiadomo jak to się stało, ale okazało się, że nie mamy biletów na autobus. Byłyśmy przekonane, że ktoś z nami pojedzie i nam je kupi. Tak w każdym razie było napisane na stronie z informacjami o horse trekking w Songpan. Jednak, gdy dotarliśmy do dworca autobusowego, Chińczyk nas wysadził i chciał odjeżdżać. Był przekonany, że mamy bilety. Po rozmowie telefonicznej z osobą mówiącą po anielsku w hostelu, poszedł z nami do autobusu i po bardzo, bardzo długich pertraktacjach z kierowcą w końcu cudem chyba, udało mu się nas wpakować do środka bez biletów. Oczywiście autobus był już zapchany Chińczykami i miałyśmy osobne miejsca. 

Jazda autobusem z Chińczykami nie należy do najprzyjemniejszych. Moi współpasażerowie z głośnym odgłosem plują do koszy ustawionych co kilka rzędów w przejściu i niestety nie zawsze do nich trafiają, pechowo jeden z koszy stoi przy moim fotelu. Dyskretnie odsuwam go stopą. Ciągle się kręcą, wykrzykują coś do siebie, uderzają w fotel mój i wszystkich wokoło. Ciężko z nimi wytrzymać. Całość uzupełnia chiński kierowca, dla którego głównym narzędziem podczas prowadzenie autobusu jest najwyraźniej klakson, bo używa go nieustannie i najczęściej bez żadnej potrzeby. Jedyne pocieszenie stanowi fakt, że już nie palą w autobusach (kiedy byłyśmy w Chinach w 2006 palili wszędzie i bez ograniczeń). Ktoś w prawdzie próbował cichaczem, ale został wykryty i upomniany przez innego pasażera.
Droga do Songpan wiedzie przez góry. W maju było tu wielkie trzęsienie ziemi i dlatego jakieś 280km pokonuje się w 14h. Koszmar. Duża część drogi jest całkowicie zniszczona lub zasypana rumowiskiem i dlatego co chwila mamy ruch wahadłowy. Sama okolica wygląda jak wielki plac budowy. Ludzie naprawiają drogę, mosty, remontują domy, bądź stawiają nowe. Wszędzie penło pyłu. Toalety na trasie to prawdziwe wyzwanie dla nieprzyzwyczajonej osoby - dziura w ziemi i niski murek. Przynajmniej są oddzielne dla kobiet i mężczyzn, ale w dół jednak lepiej nie patrzeć. Wstęp kosztuje oszałamiające 0.5RMB.

Podróż, która zaczęła się o świcie kończy około dziewiątej wieczorem. W pewnym momencie mam już ochotę krzyczeć i moje myśli krążą tylko wokół tego jak wydostać się z duszącego autobusu. Na dodatek nie bardzo wiemy, gdzie mamy wysiąść. W tych ciemnościach już niewiele widać przez okno. Na szczęście okazuje się, że lokalna mafia działa bez zarzutu. To właśnie oni mają pod kontrolą wszelkie konne wędrówki w okolicy. Ich organizacja na prawdę wzbudza podziw. Kierowca naszego autobusu zatrzymuje się pod "biurem", a do środka wchodzi Mike, by zgarnąć turystów. Mike mówi nieźle po angielsku, co od razu podnosi nas na duchu. Natychmiast zostajemy zaprowadzone do "biura" (wielki, pusty hangar z jednym tylko biurkiem na jego końcu) na załatwienie formalności. Po drodze Emma (również mówiąca po angielsku) wciska nam wizytówkę swojej knajpy Emma's Kitchen, która znajduje się zaraz obok. Wchodzimy do środka i napotykamy grupę mężczyzn. Większość z nich ma marynarki narzucone na ramiona, co od razu kojarzy mi się z typowym wyglądem mafii. Najwyraźniej dbają tutaj o zachowanie odpowiednich pozorów, albo zbyt wiele razy oglądali „Ojca Chrzestnego”. Coś mówią miedzy sobą, a następnie Mike tłumaczy nam, że mamy tu być o świcie następnego dnia i wręcza nam nasze bilety powrotne na autobus. Mamy też zaopatrzyć się w wodę na drogę. Czyli wszystko wydaje się być w porządku. Następnie zostajemy prowadzone do hostelu, który okazuje się znajdować pomiędzy „biurem” a restauracją Emmy. Bardzo wygodne. Mamy osobny pokój, co po wielu dniach nocowania w grupowych salach jest dla nas miłą odmianą. Bierzemy szybki prysznic i z nowym zapałem ruszamy „w miasto”. Najpierw kolacja u Emmy. Cóż tu dużo mówić, jedzenia polecić nie mogę. W Songpan często brakuje prądu i muszą wtedy używać specjalnych kuchenek naftowych, które nadają każdemu jedzeniu dziwny posmak. Przynajmniej obsługa jest bardzo miła i mają pyszną lokalną herbatę o nazwie baoba z pływającymi w niej owocami i kwiatami. Bardzo orzeźwiająca. Postanawiam jeszcze zakupić ciepłą chustę, chyba z wełny jaka, ale pewności nie mam. Po drodze widziałam dużo rogatych kopytnych z długim futrem i tylko zgaduję, że to był jak. Podobno noce w górach są chłodne, więc wolę się dodatkowo zabezpieczyć.

Rano wstajemy wcześniej, bo poprzedniego wieczora nie zdążyłyśmy kupić wody. Biegniemy jeszcze do sklepu i o umówionej porze jesteśmy pod biurem, gdzie już czekają nasze niewielkie koniki i przewodnicy. Żaden z nich nie mówi po angielsku. Udaje nam się tylko zrozumieć, że jeden jest Chińczykiem, a drugi Tybetańczykiem. Zostajemy razem z plecakami sprawnie zapakowane na grzbiet naszych wierzchowców i ruszamy w drogę do źródełek Er Dao Hai  二道海  – celu naszego trekkingu. Droga cały czas pnie się pod górę i w końcu Songpan staje się tak małe, że można by je zmieścić na dłoni. Widok wznoszących się szczytów zapiera dech w piersiach. Do tego jest piękna pogoda i w końcu błękitne niebo, którego nie widziałam od przyjazdu do Chin. Duże miasta są już tak zanieczyszczone, że zazwyczaj smog dokładnie ukrywa każdy skrawek błękitu, a tu mam wrażenie, że mogłabym posmakować powietrza, tak jest świeże i rześkie. Ponieważ tutejsze rumaki znają trasę na pamięć i zawsze idą za swoim przewodnikiem, możemy nic nie robić i tylko delektować się piękną pogodą i widokami. Po kilku godzinach dojeżdżamy do miejsca, gdzie musimy zsiąść z koni i iść na piechotę. Schodzenie z góry po ruchomych kamieniach jest dla nich zbyt niebezpieczne szczególnie z jeźdźcem na grzbiecie. Po godzinnym marszu dochodzimy do równej, asfaltowej drogi i znowu możemy jechać konno. Mimo, że droga wygląda cywilizowanie, to ani razu nie mija nas żaden samochód. Powoli zbliżamy się do źródełek. Wstęp na ich teren jest płatny, więc kupujemy bilety podczas gdy nasi przewodnicy ściągają siodła i puszczają konie luzem na zbocze. Podobno rano wrócą. Mam taką nadzieję, bo nie chciałabym pokonywać powrotnej drogi na piechotę.

U wejścia do parku znajduje się duży budynek i mała chata, do której zostajemy zaprowadzone. Nasi przewodnicy przygotowują dla nas szybki obiad w postaci michy zielonych ogórków zmieszanych z jakimiś przyprawami i miejscowego chleba, który przypomina wyrośnięte placki. Po wysiłku wszystko smakuje wspaniale. Jest dosyć wczesne popołudnie, więc już same i na własnych nogach ruszamy w stronę źródełek. Nasz przewodnik tłumaczy nam tylko na migi, o której mamy wrócić na kolację. W sumie nie wiemy co się przed nami znajduje. Wydaje się, że w parku prócz nas nie ma żywego ducha. Każde mijane źródełko jest inne. Można napotkać na turkusowe, żółte, soczyście zielone, brązowe. Wszystkie zachwycają kolorem i przejrzystością. Można by tak błądzić w nieskończoność po parku i nigdy nie mieć ich dosyć. Na końcu szlaku znajdujemy coś w rodzaju zewnętrznego basenu. Jest też małe źródełko z bieżąca wodą i stary blaszany kubek. Można się napić. W pobliżu stoi też szopa, która najwyraźniej służy za szatnię. Zastajemy tu starego Chińczyka, który gestem zachęca do wejścia do źródełka. Z tego co rozumiemy jest to dobre dla zdrowia. Mimo to nie decydujemy się. W końcu nadchodzi godzina, kiedy musimy już wracać. W chacie czeka już na nas bardzo pikantna zupa z makaronem, która przypomina mi w smaku nasze „chińskie zupki” z torebki. Najwyraźniej producenci zalewajek nieźle trafili ze smakiem. Nic dziwnego, że nazywamy je „chińskimi zupkami”. Zajadamy z apetytem. Okazuje się, że pod nasza nieobecność przyjechała też mała grupa Niemców. Jeden z nich cierpi na chorobę wysokościową, więc dostaje łóżko i cebulę w krążkach na czoło. To według zapewnień lokalnych powinno mu pomóc. Przyjemnie jest móc z kimś normalnie porozmawiać. Im ciemniej, tym robi się chłodniej i ostatecznie postanawiamy iść spać. Nasi przewodnicy przygotowali dla nas nocleg w szopie koło domu. Zastajemy w niej masę koców, śpiworów i skór tworzących legowisko. Ubieramy się we wszystko, co nam przychodzi do głowy i tak przygotowane idziemy spać. Noc jest zimna, a legowisko mimo wszystko twarde. Nie mogę spać, zimno mi i co chwila muszę walczyć o swój kawałek śpiwora. Dobrze, że poranek szybko nadchodzi. Jemy szybkie śniadanie i szykujemy się do powrotu. Konie faktycznie wróciły, więc nie muszę się martwić o transport.

Droga powrotna mija znacznie szybciej niż ta w drugą stronę. Wracamy inną trasą z postojem w miejscu z widokiem na Songpan. Ostatni odcinek jest straszny. Wjeżdżamy na piaszczystą drogę pełną pyłu, którym po chwili jesteśmy całe oblepione. Nie można normalnie oddychać. Na pewnych odcinkach musimy zasiadać z koni i brodzimy w sypkim piachu prawie po kostki. Do tego upał bardzo doskwiera. Moje odkryte ramiona i twarz mimo czapki są już całe spieczone słońcem, a niestety nigdzie nie udało nam się kupić olejku do opalania. Boję się wyciągnąć aparat, bo pył jest wszędzie. Wracamy inną trasą niż wcześniej i dzięki temu mamy okazję zobaczyć trochę miasta. W końcu docieramy pod hangar, z pod którego wyruszyliśmy. Od razu pojawia się wokół nas tłumek ludzi, którzy proponują między innymi jedzenie i masaż stóp. Osobiście najpierw chcę się przede wszystkim dostać pod prysznic i zmyć z siebie ten pył. Z plecaka chyba już nigdy się go nie pozbędę.

To nasz ostatni wieczór w górach, więc mimo zmęczenia chcemy jeszcze zwiedzić miasto. Songpan jest zupełnie inne niż miasta, w których do tej pory byłyśmy. Miesza się tu ludność chińska z tybetańską. Wiele kobiet nosi tradycyjne stroje, co dodaje temu miejscu charakteru i koloru. Widać, że głównym źródłem dochodu są turyści i rękodzielnictwo. Na każdym straganie można kupić kolorowe chusty, wytwory z rogów, futra, itp. Moją uwagę przyciągają przede wszystkim chusty. Nabywam ich w sumie pięć namiętnie się przy każdej targując. Po kolacji u Emmy idziemy spać. Rano czeka nas znowu męczący powrót autobusem do Chengu. 

 Droga do Er Dao Hai

Góry Shimending






Z naszymi rumakami i przewodnikiem.

Hostel w Songpan

Songpan

Songpan

Sim's Cozy Garden Hostel - nasze miejsce śniadaniowe


Domek dla krasnoludków :-)


Przykładowe ceny:
obiad w Songpan - 17RMB
poncho z wełny - 25RMB
chusty - 15-35RMB
baterie AA x4 - 12RMB
wstęp do źródeł - 70RMB 
śniadanie w Chengdu (kanapka + herbata) - 24RMB
autobus w Chengdu - 2RMB


 

Brak komentarzy: