piątek, grudnia 26, 2014

wąż w toalecie i rosyjski klub podróżników

Jestem chora. W końcu dopadła mnie tutejsza bakteria. W sumie to nawet na nią czekałam, bo jakoś nie wierzyłam, że mogłaby o mnie zapomnieć. W tej sytuacji prócz śniadania z suchej bułki zażyłam również Smectę i dwa Loperamidy (ciekawe, czy rozsądnie jest to mieszać) oraz mam cały zapas wody z Gastrolitem o smaku malinowym, co w niczym nie poprawia jego walorów smakowych, a wręcz powoduje u mnie jeszcze większe mdłości. Liczę, że jakoś przetrwam wycieczkę.

Nasz teransport okazał się być klimatyzowanym minibusem. Prócz nas jechał też Włoch, dwie Khmerki (zapewne korupcja z Phnom Penh, ale mimo to bardzo miłe) i rosyjski klub podróżników składający się z trzech sympatycznych i barwnych postaci: starszej nauczycielki w pstrokatej bluzce i spódnicy, którą jak potem radośnie nam oznajmiła, nabyła we Włoszech, młodej dziewczyny w żółtej sukience i sandałach (czy wspominałam, że w tej okolicy są jadowite węże?) i młodego naukowca (nie doszliśmy w jakiej dziedzinie). Szybko znaleźli wspólne tematy z Włochem, bo jak się okazało spędzili tam sporo czasu i nawet motto klubowe mają po włosku. Poza tym ciągle nam się gdzieś zawieruszali i robili sobie masy zabawnych, pozwanych zdjęć.

Ale wracając do zabytków, naszym pierwszym postojem była Beng Mealea mniej więcej w połowie drogi do Koh Ker. Jest to bardzo tajemnicza świątynia z XII w. zagubiona w dżungli. Choć jest poświęcona bóstwom hinduskim, to jednak na jej ścianach można znaleźć również motywy buddyjskie. Tutaj to dopiero można się poczuć jak Lara Croft lub Indiana Jones. Świątynia wręcz ocieka klimatem z filmów przygodowych. Jest szara, porośnięta dziwnie powyginanymi drzewami i nie ma w niej zbyt wielu ludzi, choć my musieliśmy pechowo trafić na chińską wycieczkę, a wierzcie mi, te są najbardziej chałaśliwe. Jedynym niewielkim minusem był nasz przewodnik, który za wiele nam nie był w stanie opowiedzieć. Brakowało mu albo wiedzy albo słów po angielsku. W każdym razie świątynia była niesamowita i wcale nie jest tak daleko, bo tylko 40 km od głównego kompleksu Angkor, a więc da się tu dojechać nawet tuk tukiem.

Na zakończenie wizyty w Beng Mealea postanowiliśmy skorzystać z toalety, bo te przy zabytkach są zazwyczaj zadziwiająco przyzwoite. Weszłam do swojej, zaczęłam załatwiać to, co zazwyczaj załatwia się w toaletach i... zobaczyłam węża. CAŁKIEM sporego węża. Leżał sobie w rogu niewidoczny podczas wchodzenia, bo zasłaniały go drzwi. W tej sytuacji najspokojniej jak mogłam ewakuowałam się na zewnątrz. Na szczęście wąż nie okazał mi kompletnie żadnego zainteresowania i nawet nie drgnął. Potem nasz przewodnik powiedział, że takie duże i ciemne w ubarwieniu są tylko trochę jadowite... Jednak najniebezpieczniejsze są żółte wielkości małego palca.

 

Tajemnicza Beng Mealea:

 

 

 
 
 
 
 
 
 
 
 

Dalej było już Koh Ker (znane niegdyś jako "miasto blasku"), które jest oddalone od Siem Reap o jakieś 120 km na północ. Zbudował je król Jayavarman IV, który uzuropował sobie prawo do tronu imperium (był on wujem małoletniego następcy tronu). Podobno miał konszachty z jednym z demonów podziemnego świata - Marą, a w samym Koh Ker znajdują się wrota do świata demonów. Jednak najwyraźniej demony nie pomogły mu utrzymać się na tronie, zaś miasto zostało opuszczone i zaczęło cieszyć się złą sławą. Przez wieki było niedostępne i zapomniane w gąszczu lasów, mimo że stulecia wcześniej było imponującą stolicą angkoriańskiego imperium choć tylko przez 16 lat od 928 do 944 r. Główna budowla stolicy - Prasat Thom wygląda jak zielona 35-metrowa piramida Majów i zupełnie nie przypomina świątyń z Angkor. Weszliśmy na jej wierzchołek po lekko chwiejącymch się drewnianych schodach. Jest tam studnia (to mają być te sławetne wrota do piekła) i podobno jak coś się do niej wrzuci, to pojawi się kiedyś w innej świątyni, ale kto by wierzył w takie opowieści. Nie przetestowaliśmy. Na całym 40-kilometrowym obszarze Koh Ker znajduje się ok 100 świątyń, każda oddalona od kolejnej o ok 1-2 km. Niektóre nigdy nie zostały skończone. Poza Prasat Thom zobaczyliśmy jeszcze trzy. Poza tym w tej okolica wciąż jest masa nieodnaleźonych min, choć przy świątyniach były znaki, że ten teren został już oczyszczony, więc nie można tam się plątać samemu.

 

Pozostałości Koh Ker:

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

Cała wycieczka trawała od 7:00 do 18:00. Sam dojazd na miejsce w jedną stronę to ok. 3h. Na szczęście moja bakteria nie była zbyt złośliwa i jakoś przetrwałam jedząc banany i pijąc Gastrolit. Dobrze, że nie było za dużo chodzenia i mieliśmy klimatyzowane auto.

Cieszę się, że zdecydowałyśmy się na wycieczkę organizowaną z Blue Bird Tours. Wprawdzie przewodnik jakoś bardzo dużo nam nie poopowiadał, ale zobaczyliśmy co chcieliśmy i nikt nas nie ciągał po jakiś fabrykach jedwabiu czy wytwórniach herbaty, co jest powszechne w Chinach przy tego typu imprezach. No i zaoszczędziłyśmy po jakieś 20$ od osoby, bo w każdej z tych świątyń trzeba kupić osobny bilet (Beng Mealea 5$ i Koh Ker 10$), a tu były już wliczone w cenę.

Po powrocie do naszego hotelu zostałyśmy jeszcze naszego kierowcę tuk tuka, który rano powiedział, że będzie czekał na nasz powrót. Strasznie to miłe. Ogólnie cała obsługa Mandalay Inn jest przemiła i żal będzie jutro wyjeżdżać. To jak na razie najprzyjemniejszy z hosteli w jakich byłyśmy w Kambodży.

 

Ceny:

6$ obiad

10$ bilet do Phnom Penh (minibus)

1,5$ śniadanie

 

 

Brak komentarzy: