piątek, grudnia 19, 2014

20 km drogi przez mękę albo coś koło tego

Śmierdzę słoniem. Nie mogę powiedzieć, że to jakiś okropny zapach, ale przecież nie napiszę, że pachnę. Po dwóch dniach tułaczki po dżungli wróciliśmy do naszego hostelu Tree Lodge w Sen Monorom, z którego wybraliśmy się na dwudniowy trekking ze słoniami w ramach Mondulkiri Project.

Pierwszy dzień trekkingu był dla mnie prawdziwą męką. Nie wiem, ile kilometrów przeszlliśmy, ale okropnie dużo. Nasz przewodnik Krem z plemienia Bunongów utrzymuje, że dwadzieścia, ale po tym jak nas pociągnął "skrótem" (droga spadzistym zboczem wycinana na bieżąco maczetą, by dało się jakoś przejść), to równie dobrze mogło być więcej. Po ok. 10 km miałam już dosyć tych pagórków. Po ok. 15 km umierałam ze zmęcznienia. Przy 20 km przestałam kontaktować, co się ze mną dzieje i zaczęłam tracić zdolność widzenia. Cud, że nie skręciłam sobie żadnej kostki. Kojarzycie filmy, gdzie prowadzą niwolników za jakimś koniem, skutych i ciągle się potykających z wycięczenia? To właśnie ja tak miałam. No może pomijając ten element bycia skutym. Już dawno nie doświadczyłam takiego wycieńczenia fizycznego. Nawet ciężko mi powiedzieć, co widziałam podczas wędrówki. Z pewnością były tam jakieś wodospady, a poza tym dużo ziemi i liści i wystających korzeni. Jedynie początek trasy utkwił mi w pamięci, bo mijaliśmy maleńkie wioski Bunongów (o ile jedną czy dwie chatki w dżungli można nazwać wioską), w których normalnie żyją ludzie jedząc to, co uda im się wydobyć z dżungli. To jest zupełnie innym poziom cywilizacji. Ci ludzie nie mają praktycznie niczego. Niektórzy kilka kur czy świnkę trzymają w obejściu, a ich domy to słomiano-drewniane chatki bez okien, co oznacza egipskie ciemności w środku. W jednej z chatek wujek naszego przewodnika pędził wino ryżowe, które smakuje zupełnie jak japońskie shochu. Potem świetnie się nadało na rozgrzewkę. Poza tym widzieliśmy masy bosonogich dzieci biegających po dżungli i pływających w rzece. Projekt Mondulkiri skupia się właśnie wokół takich ludzi. Stara się też powstrzymywać ich przed wycinaniem drzew w dżungli, która i tak jest w ogromnych ilościach wypalona przez zagraniczne firmy. Dlatego prowadzący projekt zawierają wieloletnie umowy najmu lasu od ludzi, a również najmują pracujące słonie, by mogły przejść u nich na emeryturę. Zakup takiego słonia to parędziesiąt tysięcy dolarów, więc najem jest mniej obciążający finansowo, a wciąż daje stały dochód właścicielowi. W przyszłości ma powstać też program rozmnażania słoni, bo obecnie w Kambodży nie ma ani jednego słoniątka. Poza tym projekt daje pracę chętnym ludziom z plemienia, których rodziny dzięki temu mają darmowy dostęp do opieki zdrowotnej i leków. Umożliwia również dzieciom pójście do szkoły. Bardzo często jest tak, że rodzina nie może sobie pozwolić na wysłanie dziecka do szkoły, bo wtedy zabraknie rąk do pracy i nie uzbierają wystarczająco dużo jedzenia, by przetrwać. Jednak jeśli są częścią Projektu Mondulkiri i chcą wysłać dziecko do szkoły, to projekt dostarczy im brakującej żywność. Nie jest to układ idealny, ale jestem w stanie zrozumieć, że przez wzgląd na niewielki wciąż wymiar projektu, nie są mogą pomóc wszystkim ludziom mieszkającym w Mondulkiri.

Widoczek z dżungli:

 
Jeszcze nie tak bardzo zmęczona:
 
Wioski Bunongów:
 
 
 
 
Wodospady (niektórzy nawet postanowili popływać):
 
 
Bardzo niepewny mostek i wielgachne drzewo:

 
Pyszne rambutany:
 
Ale wracając do samej wyprawy, po wielu godzinach marszu po różnorodnym terenie z prawdziwą ulgą dowlokłam się w końcu do Jungle Lodge, gdzie mieliśmy spędzić noc w hamakach. I choć w czasie drogi myślałam sobie, że znowu wpakowałem się w coś, co nie jest dla mnie i jak zwykle wypominałam sobie w myślach swoją głupotę, to jednak czas spędzony w Jungle Lodge był doskonały :-) Naszą grupę stanowili Włosi, Francuzi, Brytyjka i Pakistańczyk z Austalii oraz lokalni mieszkańcy. Rozłożyliśmy się na deskach, dostaliśmy obiad w postaci gotowanego bambusa i wieprzowiny z ryżem, piliśmy wino ryżowe, gadaliśmy, a potem poszliśmy spać w naszych hamakach. Było OKROPNIE zimno w nocy. Miałam na sobie podkoszulek, bluzkę z długim rękawem, bluzę, grubszą bluzę, kurtkę, narciarskie pończoszki pod spodniami i dwie pary skarpet, a i tak czasami przenikał mnie paskudny dreszcz zimna. Marnie spałam muszę przyznać. A raczej prawie wcale nie spałam. Słuchałam audioksiążki kuląc się pod kocem, choć hamak był zadziwiająco wygodny. Zastanawiam się, czy nie kupić sobie takiego. Sprzedają je tu pakowane jak torby na laptopa, a każdy jest wyposażony w moskitierę.
 
Śniadanko w Jungle Lodge:
 
 
 
Po śniadaniu (naleśniki z bananem i nutellą) pojawił się Pan Tree prowadzący cały projekt i po krótkiej opowieści o ich celach udaliśmy się na poszukiwanie słoni. Były wspaniałe! To niesamowite, że mogliśmy mieć tak bezpośredni kontakt z nimi. Słonie azjatyckie są mniejsze od afrykańskich, mają brązowy kolor skóry, która jest gruba na 1,8 cm, mają 18 palców i trochę inne głowy niż te w Afryce. No i słonice nie mają kłów. Poza tym są bardzo ciepłe w dotyku, a ich skóra jest porośnięta drobnymi włoskami. W projekcie Mondulkiri są dwie słonice: Sophie i Księżniczka. Sophie uparcie domagała się bananów i szybko zorientowaliśmy się, jak doskonały ma węch, bo była w stanie wytropić je wszędzie. Księżniczka bardziej nieśmiała i leniwa, wolała chodzić swoimi ścieżkami (dlatego mieliśmy problem, by ją odnaleźć w dżungli, bo wiecie, słonia tak łatwo jest przecież zgubić), a banany trzeba było jej wkładać bezpośrednio do pyska, bo nie miała zamiaru brać ich w trąbę. Po obiedzie mieliśmy też soposobność wykąpania Księżniczki w rzece przy wodospadzie. Woda była dosyć zimna, ale wielu z nas zdecydowało się na kąpiel. Ja również :-) To było wspaniałe doświadczenie!

Sophie uparcie szuka bananów:
 
 
Jak nie macie, to se idę:
 
Sophie idzie się kąpać:
 
Powrót do miasteczka odbył się na pace terenowego samochodu. Zmieściło się tam... 11 osób :-D To był prawdziwy hardcore, ale o dziwo nikt z nas nie wypadł i nawet mieliśmy trochę śmiechu. Po drodze rzuciły mi się w oczy nowe osiedla bardzo zachodnich domków, które stały tak blisko siebie i do tego zwrócone do oknami, że sąsiedzi mogliby sobie podać szklankę cukru nie wychodząc z domu. Widok zupełnie nie pasujący do okolicy. Wieczorem doświadczyliśmy jeszcze długiego zaniku prądu, jednak zupełnie nam to nie przeszkadzało, gdy przyjemnie spędzaliśmy czas na tarasie Tree Lodge przy piwie i dobrym jedzeniu.

Chatki Tree Lodge:
 
Nasz domek z wylasioną łazienką:
 
 
Taras Tree Lodge:

 

 

 

 

1 komentarz:

Unknown pisze...

Zdjęcia i widoki cudne treść czytałam z dreszczem. Pozdrawiamy.