piątek, lutego 09, 2007

narty dla początkujących

Po raz pierwszy w karierze studiowania mam na tyle długie ferie zimowe, że udało mi się załapać na trochę śniegu i sezon narciarski mojej rodzinki.
Wygrzebali z garażu jakieś stare narty (niby moje, bo kupiliśmy je razem wieki temu, gdy sami się szykowali do nauki), kijki, skompletowali zestaw rękawiczkowo-spodniowy i powieźli do Rzeczki, najbliżej położonego od Wałbrzycha punktu z wyciągami (jakieś 30min samochodem), choć zpierałam się rękami i nogami, że NIE!!.
Pierwszy dzień nauki. Wyciągnęli mnie parę metrów pod "górkę" i oboje i tata i mama zaczęli pokazywać, co i jak. W sumie po godzinie stania na dwóch deskach, nauczyłam się jako tako skręcać w prawo. Szkoda tylko, że na prawo zawsze był wyciąg i ciągle miałam dziwne uczucie, że zaraz na niego wpadnę. Gorzej mi szło, kiedy chciałam skręcić w lewą stronę lub zahamować, a już widok jakichkolwiek ludzi na lini mojej jazdy wzbudzał ogólną panikę. Ostatecznie jakoś przeżyłam, choć nie mogę powiedzieć, by myśl o jeździe na nartach wzbudzała we mnie jakikolwiek entuzjazm. Sfrustrowana chciałam od razu jeździć bez martwienia się o inne niepotrzebne rzeczy, jak np skręcanie w lewo.
Drugi dzień nauki. Jak zwykle podprowadzili mnie parę metrów pod górkę i namówili do włożenia nart, po czym ja natychmiast stwierdziłam, że nie ma mowy i chcę do domu. Że za ślisko i ja nie chcę, bo teraz to na bank natychmiast się zabiję, a w najlepszym wypadku conajmniej połamię. Mimo próśb i nalegania odpiełam nieszczęsne deski i ze łzami w oczach oznajmiłam, że wracam do samochodu, a oni niech sobie jeżdżą ile dusza pragnie. Tata w końcu nie wytrzymał napięcia i wkurzony poszedł na wyciąg pozostawiając mnie i moją niechęć mamie.
Ostatecznie zgodziłam się, że jeśli wynajmą mi profesjonalnego instruktora, to mogę jeszcze popróbować. Nie mając innego wyjścia mama ruszyła na poszukiwanie i po jakiejś chwili wyczekiwania pod płotkiem, zostałam poprowadzona w kierunku wyciągu dla dzieci. Myślałam, że też mnie czeka linka i niby górka, ale nie. Instruktor zaczął od zapianania nart i po krótkich ćwiczeniach podnoszenia unarcionych stóp nie wiadomo kiedy znalazłam się na wyciągu. Przynajmniej za pierwszym razem udało mi się z niego nie spaść. Ostatecznie po półtorej godziny jazdy z instruktorem najpierw na pług, a potem już tylko z jednym pługowym kijem dla balansu, udał mi się zjechać samej bez niczego.
Wciąż stanowczo lepiej idzie mi skręcanie w prawo niż w lewo, ale przynajmniej skręcam jako tako w to lewo. Kosztowało mnie to parę popisowych upadków, lądowań w krzakach lub zaspach, a nawet raz strzyknęło mi w kolanie (i to tym, które od czasu do czasu daje o sobie znać – lata jazdy konnej najwyraźniej też coś kosztują), no ale w sumie było nieźle. Adamem Małyszem to ja nie będę, ale pod koniec nawet zaczęło mi się podobać. Jutro jedziemy znowu.
Nie dadzą mi spokoju do końca ferii – postawili sobie za cel, że w tym roku na pewno nauczę się jeździć. Szkoda tylko, że najpierw mnie nie spytali o zdanie, zanim postawili sobie takie ambitne cele. Bo ja wciąż uważam, że

SPORT TO KALECTWO

Jedynie szachy, PSP, mahjong i tym podobne sporty lekkie nie należą do powyższej kategorii.

Jeśli zrobili mi jakieś godne opublikowania zdjęcie, na którym leżę w mojej zwyczajowej pozycji – "twarzą w śnieg", to je tu potem umieszczę.


3 komentarze:

Anonimowy pisze...

HYHYHY.
HYHYHY.
Muahahahahaha.

^_^
Kupiłam nowy kask i ani razu go nie przetestowałam, bo moja wywrotka z walnięciem głową o stok połączona była z hamowaniem twarzą i DUPA, nadal nie wiem, czy ten kask w czymkolwiek mi pomoże....

Tyle czasu ci mówiłam, że przez sport do kalectwa i co? na nartach ci się zachciało jeździć....
Ech.

Jelithe pisze...

Zmusili mnie. Broniłam się jak tylko mogłam, ale najwyraźniej wciąż nie dorastam do pięt mojej rodzince jeśli idzie o siłę perswazji.

Anonimowy pisze...

Masz jakieś filmy? Chętnie się pośmieję ;d

BTW To kiedy do Zakopca? ;>