Weekend się skończył, trzeba było wrócić do pracy. Znowu mam stosik zdjęć do wywołania (zapomniałam przestawić RAW na JPEG), ale przynajmniej nie ma tego tak dużo, jak zdjęć z Chin, czy nawet z Irlandii. Zupełnie nie mam czasu się nimi zajmować L
Podsumowując Budapeszt, udało nam się przeżyć czerwoną papryczkę Węgrów, choć z czterech osób na wycieczce praktycznie trzy były bliskie uduszenia (podejrzewam, że plucie papryczką w restauracji i bardzo czerwoni klienci są już tam normą), przejechaliśmy po kilka razy budapeszteńskie mosty, bo choć widzieliśmy ulicę, na którą chcieliśmy wjechać, to za cholerę nie mogliśmy tego zrobić i w kółko jeździliśmy po mostach, błądziliśmy też pół godziny po łaźniach, bo opisy może i są, ale po węgiersku, a w tak dużym kompleksie zdecydowanie przydałaby się jakaś mapa, albo chociaż mini plan dla biednego człowieczka, który nie jest obeznany, a bardzo chce znaleźć damską szatnię nie narażając się równocześnie na widok nagiego pana, którego niekoniecznie chce oglądać, mieszkaliśmy w pięknej, starej i bardzo tradycyjnej węgierskiej kamienicy z wewnętrznymi krużgankami, wykładanej marmurem, która nas wszystkich zachwyciła, spróbowaliśmy węgierskiego gulaszu (trochę inny niż ten nasz – więcej w nim warzyw), piliśmy Tokaja i nachodziliśmy się tak, że dziś wciąż czuję swoje mięśnie (mam je na pewno) nie wspominając już o obtarciach (potrzebuję nowych butów wycieczkowych, bo stare niechcący porzuciłam w Irlandii).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz