W sumie nie wiem, co mnie natchnęło, żeby jechać do Krakowa. Może to, że choć byłam tam dwa razy, to nigdy tak na prawdę nie miałam okazji, żeby swobodnie sobie po nim pochodzić i zobaczyć z bliska wszystko, co mnie zainteresuje.
Raz pojechaliśmy z rodzicami, kiedy byłam mała i niewiele pamiętam. Chyba spędziliśmy tam tylko jeden dzień w drodze do bądź z Zakopanego, a za drugim razem z wycieczką klasową w czasach liceum, kiedy też wszystko oglądaliśmy na szybko, bo mieliśmy mało czasu, a nauczycielka chciała pokazać jak najwięcej (nie wspominając, że zakwaterowanie, żeby było tanio i daleko od Centrum) i ostatecznie nic nie można było dokładnie zobaczyć. Nie dało się pospacerować, poczuć, po napawać się tą niepowtarzalną atmosferą Krakowa, której nie posiada żadne inne miasto.
Tym razem mi się udało.
Zarezerwowałam hotel, kupiłam bilety, spędziłam całą noc w pociągu Toruń-Kraków i rano 15 lipca byłam w najpiękniejszym mieście Polski.
Wspaniałe uczucie.
Od razu na dworcu zaopatrzyłam się w przewodnik i mapę, żeby na spokojnie móc sobie zaplanować pięć dni napawania się.
Hotel Pollera okazał się być bardzo sympatycznym miejscem w starym stylu bardzo pasującym do mojego wyobrażenia o Krakowie. Niestety wrażenie psuła dosyć mocno kuchnia w przyhotelowej restauracji. Nikomu jej nie polecam. Śniadania (wliczone w cenę pokoju) były zjadliwe, ale inne posiłki już nie. Po pierwszej próbie darowaliśmy sobie tamtejsze obiady. Plusem była lokalizacja - hotel mieści się na jednej z uliczek odchodzących od Starego Rynku. Bardzo wygodne. Do tego pod oknami ciągle przejeżdżały bryczki, co bardzo mi się podobało.
Pierwszy dzień był raczej spokojny z najbardziej typowymi zabytkami w planie:
Obejrzenie Wawelu zajęło nam cały dzień. Nawet dobrze nam się złożyło, bo akurat padało i nie było sensu chodzić po mieście. Niestety o późnej godzinie jaką jest 9 rano wszystkie bilety do komnat królewskich (ograniczona ilość dziennie) były już wyprzedane, więc jeśli ktoś chce je też obejrzeć, musi wstać umiarkowanie wcześniej. W sumie bilety wydaje mi się, że wszystkie są w ustalonych ilościach na dzień, ale tych innych (inne komnaty, skarbiec, dzwon, itd) było dużo.
Za to dzwon Zygmunta udało nam się obejrzeć, a nawet dotknąć, choć ludzi było co niemiara.
W Krakowie zachwyciła mnie dzielnica żydowska - Kazimierz. Tu byłam po raz pierwszy. W jakiś szczególny sposób to miejsce jest inne od reszty miasta. W każdym razie starego miasta. Widać tu silny wpływ kultury żydowskiej: synagogi, cmentarze żydowskie, restauracje z żydowskimi potrawami (bardzo smaczne). Ludzie wyglądają i zachowują się trochę inaczej. A może to tylko urok tego miejsca sprawia, że ludzie też wydają się inni. Będąc tam czułam się trochę jakbym była w obcym kraju, a nie w Polsce. Wchodząc do restauracji miałam dziwne wrażenie, że na pewno nie usłyszę z ust kelnera języka polskiego.


Kolejny dzień to znowu Miasto Lokacyjne, choć tym razem z nastawieniem na muzea. Miałam w planach Muzeum Narodowe w Sukiennicach, ale niestety do 2010r. jest nieczynne z powodu remontu. Ostatecznie obejrzeliśmy tylko Muzeum Czartoryskich ze szczątkami mumii ludzkich, Damą z łasiczką, itd. oraz dotarliśmy do trochę oddalonego Gmachu Głównego Muzeum Narodowego, gdzie tymczasowo jest przeniesiony z Sukiennic "Hołd Pruski" Matejki. Szczęśliwy traf. Poniżej kilka ujęć z Muzeum Czartoryskich, gdzie niestety musiałam zapłacić za możliwość robienia zdjęć.
Wakacyjny wyjazd zakończyliśmy nalotem na Cmentarz Rakowiecki (zdjęcia być może dołączę później, bo tych jeszcze nie zdążyłam poPSuć) i oczekiwaniem na nocny pociąg do Torunia w knajpkach Starego Rynku, a trzeba powiedzieć, że jedzenie w nich było wyjątkowo smaczne. Pizza na cieniutkim cieście - mniam, albo owoce morza w delikatnej panierce - jeszcze większe mniam. Nic dziwnego, że z Krakowa wróciłam z dodatkowymi 2kg wagi. Zamiast takiej pamiątki wolałam aniołka, z typu jak widać poniżej, ale ostatecznie wróciłam bez niego. (Miałam chrapkę na pierwszego po prawej.)