niedziela, listopada 12, 2006
z Polski
środa, września 06, 2006
koszmarne początki
Ponieważ wizy wyrobiłyśmy sobie już w Japonii, choć jak się przekonałyśmy w Hongkongu też nie byłby to zbyt duży problem, gdyż nawet nasz hostel ofiarował taką możliwość, pozostała nam tylko kwestia sposobu przedostania się przez granicę.
Jednak od razu po wkroczeniu do Chin zaczęły się schody. Okazało się, że nasz kierowca nie mówi po angielsku i zupełnie nie szło się z nim dogadać. Nawet nie wiedziałyśmy, gdzie zostaniemy wysadzone w tym Guangzhou. Chciałyśmy znaleźć się jak najbliżej dworca pociągowego, ponieważ tego samego dnia miałyśmy pociąg do Chongqing i nawet nie planowałyśmy zwiedzania miasta.
Załatwiwszy sprawę waluty, ruszyłyśmy na poszukiwanie dworca. Według naszego przewodnika, pociągi na długie dystanse odchodzą z Dworca Wschodniego. Uznałyśmy, że 36h do Chongqing to na pewno długi dystans i bez wahania zdecydowałyśmy się na Dworzec Wschodni. Teraz tylko musiałyśmy się na niego dostać. Najpierw próbowałyśmy szczęścia na przystanku autobusowym. Zaczepiłyśmy sympatycznie wyglądającą kobietę i pokazałyśmy jej na mapce, gdzie chcemy jechać. Próbowała nam wyjaśnić łamanym angielskim, ale nie szło to za dobrze, więc ostatecznie napisała nam coś na kartce w znakach i wskazała kierunek, w którym powinnyśmy iść. Tak też zrobiłyśmy, nawet znalazłyśmy kolejny przystanek, ale zupełnie nie mogłyśmy znaleźć autobusu do dworca. Kiedy tak stałyśmy wpatrując się w ciągi znaków na rozpisce przystankowej, podeszła do nas para obcokrajowców. Najwyraźniej zobaczyli biednych turystów i postanowili się nad nami zlitować. Powiedzieli nam, że lepiej po prostu wsiąść w taksówkę, która w Chinach jest bardzo tania. Nawet dali nam specjalną karteczkę dla taksówkarzy. Można takie dostać w hotelu lub w informacji. Był to druczek z nazwami miejsc po chińsku i po angielsku. Wystarczyło postawić znaczek przy nazwie miejsca, do którego chcesz się udać i wręczyć kierowcy. Tym sposobem dostałyśmy się na wybrany dworzec.
Mocno podirytowane znowu wsiadłyśmy w taksówkę i pognałyśmy na drugi koniec miasta. Dobrze, że taki środek transportu na prawdę jest tani. Kosztowało nas to chyba 17RMB. Dworzec okazał się koszmarem. Nigdy czegoś takiego nie widziałam. Po prostu masy koczujących ludzi. Wszędzie Chińczycy, hałas i ścisk. Napisałam w moim survivalowym notesie Chongqing po chińsku i poszłyśmy szukać kas. Jakiś facet, który to widział chciał coś wytłumaczyć, ale oczywiście nie wiedziałyśmy co, więc ostatecznie zabrał mi notes i sam coś napisał, a następnie kazał iść do wejścia dworca. Okazało się, że na dworzec można wejść tylko mając bilet. Zostałyśmy zatrzymane przez strażnika, który wezwał kogoś przez krótkofalówkę. Owym kimś okazał się młody chłopak mówiący trochę po angielsku. Zaprowadził nas do kas, ale od razu uprzedził, że bilety już pewnie wyprzedane. To było niesamowite. Gdziekolwiek nie stanęłyśmy, okienko natychmiast było zasłaniane zasłonką, co oznaczało, że biletów już nie ma. W końcu jakoś dostałyśmy dwa w hard seats, ale o leżących nie miałyśmy co marzyć. Chora na samą myśl o jeździe pociągiem tyle godzin, poczułam się jeszcze gorzej, kiedy okazało się, że tyle godzin będzie na siedząco. Jedynym pocieszeniem była możliwość upgradu na leżące już w pociągu w trakcie podróży. Nie było wyboru. Nie mogłyśmy sobie pozwolić nawet na jeden dzień zwłoki.
Za radą chłopaka na dworcu, Aśka poszła do wagonu sypialnego zapytać, czy możemy dostać jakieś miejsca sypialne, a ja pilnowałam bagaży i chorowałam dalej. Ostatecznie nawet tłumacz się znalazł, a raczej nawet dwóch. Niestety było za wcześnie, żeby sprawdzić, czy są wolne łóżka i kazali przyjść za godzinę. W tym czasie życie w naszym wagonie tętniło już pełną parą. Ludzie gadali, jedli, pili, palili (bleh. w Chinach nikt nie przestrzega zakazów palenia), biegali zalewać swoje zupki i grali w karty. Gwar niesamowity. Od czasu do czasu przejeżdżał wózek z przekąskami, jedzeniem na ciepło, napojami, gazetami, a nawet kartami do gry. Niestety po godzinie miejsc leżących wciąż nie było i kazali przyjść rano.
niedziela, września 03, 2006
Hongkong - Lantau
Po śniadanku postanowiłyśmy zacząć zwiedzanie od Lantau, więc przy pomocy mapki z Informacji na lotnisku powędrowałyśmy do portu.
Okazał się nie być zbyt oddalony od naszego hostelu. Po chwili błądzenia znalazłyśmy w końcu prom płynący na Lantau – First Ferry (32HKD). Nasz przewodnik podaje dużo niższą cenę, więc byłyśmy trochę zaskoczone. Ale okazało się, że popularne i tanie Starr Ferry pływają tylko z Centrum.
Lantau jest wyspą dwa razy większą od Wyspy Hongkong. Znajdują się na niej głównie parki. Promem dopłynęłyśmy do Mui Wo, a stamtąd pojechałyśmy autobusem nr 2 (25HKD w weekendy i 16HKD w pozostałe dni tygodnia) do Ngong Ping, gdzie znajduje się klasztor Po Lin (wstęp darmowy) i kompleks świątynny z Buddą Tian Tan.
Jest to największy na świecie siedzący na zewnątrz budda z brązu. Można do niego podejść pokonując jakieś 260 stopni (wstęp - 23HKD bilet bez posiłku, bo jest też opcja z obiadem za 60HKD), co oczywiście zrobiłyśmy. Miałyśmy szczęście ponieważ w drodze powrotnej do portu nastała tak gęsta mgła, że budda praktycznie przestał być widoczny. Prócz posągu obejrzałyśmy też klasztor.
Następnym punktem zwiedzania była wyspa Hongkong lub Centrum, jak ją tam nazywają. Do niej również popłynęłyśmy promem First Ferry (32HKD). Centrum to prawdziwa dżungla budynków. Muszę przyznać, że trochę się rozczarowałam, ponieważ słyszałam o chodnikach pozawieszanych między wieżowcami i spodziewałam się czegoś na prawdę wysoko, a w rzeczywistości były zawieszone może na wysokości pierwszego piętra. Mimo niskich chodników, miejsce robi wrażenie. Wszystko jest wielkie i stłoczone. Wielkie budynki, szerokie autostrady, plątanina podwieszonych chodników, dwupiętrowe autobusy.
Tu zadziwili nas mieszkańcy Hongkongu i ich sposób spędzania wolnego czasu. Napotkałyśmy całe tłumy ludzi (głównie kobiet) biwakujących pomiędzy budynkami, w przejściach podziemnych, na małym skrawku trawnika w mini parku. W miejscach, gdzie mi nawet by nie przyszło do głowy robić sobie piknik, zaś oni siedzieli na kocykach całymi rodzinami grając w karty, jedząc i rozmawiając.
Miłą niespodzianką były pozostałości z Parady Krów, na które się natknęłyśmy. Mamy nawet zdjęcie z polską krową, ponieważ w Hongkongu znalazły się krowy z różnych państw.
Wczesnym wieczorem wróciłyśmy do Kowloon (tym razem już Starr Ferry za szalone 1,7HKD) na kolację w Pizza Hut (obłędnie droga – 85HKD). Chciałyśmy zrobić jakieś zakupy w Seven11, ale tu spotkała nas niespodzianka. Tutejsze Seven11 w niczym nie przypomina tego japońskiego. Zamiast do przyjaznego sklepu z masą gotowego jedzenia, weszłyśmy do prawdziwej palarni pełnej podejrzanych typów.
Wieczorem nawet miałam jeszcze dość siły by sprawdzić swoją pocztę (5HKD za godzinę Internetu).
Więcej zdjęć z Wielkiej Wyprawy tutaj.
sobota, września 02, 2006
Tokio - Hongkong
Lot z Narita miałyśmy po osiemnastej, więc w sumie nie musiałyśmy się zbytnio spieszyć. Spokojnie spakowałyśmy nasze plecaki i prze wylotem postanowiłysmy jeszcze zerwać umowę z naszym japońskim operatorem telefonów komórkowych AU, co okazało sie sprawą trudniejszą niż sądziłyśmy i ostatecznie straciłyśmy tylko ponad godzinę nic nie załatwiwszy. Na lotnisko pojechałyśmy najtańszą i jak sądzę najszybszą metodą. Czyli JR do Ueno i tam przesiadka na Keisei Line do lotniska. W sumie wychodzi to 1550¥ razem z autobusem do Kita Urawa. Na Narita dotarłyśmy ze sporym zapasem czasu, więc mogłyśmy jeszcze przekąsić coś w McDonald's i pochodzić po lotniskowych sklepach, co zaowocowało nową zawieszką do telefonu w postaci Akiba Hello Kitty.
Aśka z naszymi bagażami na Narita
Do Hongkongu leciałyśmy amerykańskimi liniami Northwest Airlains, których samolot okazał się być wielgachnym dwupiętrowym potworem. Bilet w obie strony kosztował nas razem z wszystkimi opłatami dodatkowymi jakieś 38.000¥. Całkiem nieźle zważywszy, że najtańszy do Pekinu (w pierwotnym planie to tam chciałyśmy lecieć) znalazłam za 70.000¥.
Ledwie weszłyśmy na pokład, okazało się, że mamy overbooked, co zapewne stało się powodem sporego opóźnienia. Ostatecznie wylądowaliśmy jakoś o 21.50 czasu hongkońskiego (godzina do przodu względem czasu japońskiego). Hongkong nocą wygląda niesamowicie z okien samolotu. Tak jakby z ciemności, która jest oceanem, wyłaniają się gdzieniegdzie oświetlone wysepki wieżowców. Po ciemku miało się wrażenie, że wyrastają prosto z wody. Szkoda, że nie mogłam zrobić zdjęcia.
Odebrałyśmy bagaże (na szczęście plecaki przeżyły lot nieuszkodzone) i od razu powędrowałyśmy do Informacji, by dowiedzieć się o środek transportu do Kowloon (co dosłownie znaczy „dziewięć smoków”) i naszego hotelu, a następnie wymienić walutę (dolary hongkońskie - HKD; 1HKD = jakieś 38gr). W sumie z lotniska wyszłyśmy dopiero ok. 23.00 i tu czekało nas niemiłe zaskoczenie – wilgoć i to większa niż w Japonii. Jakbym się zanurzyła w jakiejś mazi, a nie powietrzu.
Za radą pani na informacji postanowiłyśmy jechać autobusem A21 (33HKD). Po chwili błąkania się wokół lotniska, trafiłyśmy na nasz przystanek. Już pakowałyśmy się do autobusu, kiedy okazało się, że jeśli nie mamy drobnych, to musimy iść kupić bilety (w autobusie należy mieć odliczoną kwotę, ponieważ kierowca nie wydaje reszty). Tak więc Aśka została z naszymi plecakami, a ja poleciałam szukać bileciarni. Udało się. W trakcie jazdy już ostro odpływałam ze zmęczenia. Nawet nie miałam siły oglądać widoków. Jedyne, co mi się rzuciło w oczy, to wielkie i bardzo obdrapane budynki.
Podróż z lotniska zajęła nam ok. godziny. Wysiadłyśmy na przystanku, na który nam polecono i ruszyłyśmy Nathan Rd. w poszukiwaniu naszego lokum – Chungking Mansion. W pewnym momencie zostałyśmy otoczone przez tłumek rozkrzyczanych ludzi (była już jakoś pierwsza w nocy), wciskających nam w ręce wizytówki i namawiających do obejrzenia pokoi. Byłyśmy pod Chungking Mansion.
Przedziwne miejsce. Wielki, szesnastopiętrowy, obdrapany budynek. Pierwsze trzy piętra to sklepy, kantory wymiany walut (kurs dużo lepszy niż na lotnisku), wypożyczalnie video, itd. Reszta to pokoje gościnne, hostele. My swój zarezerwowałyśmy wcześniej (60HKD za noc), dlatego opędziłyśmy się od naganiaczy i ustawiłyśmy w kolejce do windy, bo cały ten moloch obsługują tylko dwie, z czego jedna nie dojeżdża na samą górę, dlatego kolejka jest zawsze. W końcu udało nam się w jedną wpakować i pojechałyśmy na 15 piętro, a stamtąd schodami na 16te, gdzie znalazłyśmy się pod sporym napisem Travellers Hostel.
Więcej zdjęć z Wielkiej Wyprawy tutaj.
piątek, września 01, 2006
wyprowadzka
mój pokój w burzy pakowania
wtorek, sierpnia 29, 2006
trasa Chin

Jako, że dzisiaj nudzę się okropnie, postanowiłam zamieścić tu jeszcze trasę naszej wielkiej podróży przez Chiny i Hongkong. Nawet zaznaczyłam ją mniej więcej na mapce. Kawałek na niebiesko to spływ rzeką.
2 września - o 18:30 wylatujemy z Narita (Tokyo) - jesteśmy w Hongkongu o 22:20,szukamy naszego hotelu
3 września - zwiedzamy Hongkong
4 września - wjeżdżamy do Guangzhou (już Chiny) i stamtąd jedziemy pociągiem do Liuzhou
5 września - zwiedzamy Liuzhou, które było kiedyś końcem Jedwabnego Szlaku
6 września - docieramy do Chongqing (początek spływu)
7 września - rozpoczynamy spływ rzeką Jangcy (Trzy Przełomy)
9 września - koniec spływu w Yichang
10 września - jesteśmy w Xian (oglądamy terakotową armię)
12 września - zwiedzamy Datong (klasztory, Ściana Dziewięciu Smoków, Świątynia Zawieszona Nad Próżnią, może jaskinie)
13 września - docieramy do Pekinu (stąd wypad na mur i Zakazane Miasto, Niebiańska Świątynia, Pałac Letni i cała masa innych zabytków)
17 września - jesteśmy w Huangshan (czyli Żółte Góry - 1873m n.p.m.)
18 września - Szanghaj (wieża Oriental Pearl i okolice miasta)
20 września - wracamy z Szanghaju do Guangzhou (o ile się wyrobimy finansowo, to samolotem) i stamtąd do Hongkongu
21 września - o 8:30 wylatujemy z Hongkongu i jesteśmy w Tokyo o 14:50
Oczywiście w drodze wszystko się może jeszcze zmienić, jednak to, co widać wyżej to nasz opracowany plan, który może uda nam się wykonać.
poniedziałek, sierpnia 28, 2006
odliczanie
W każdym razie w sobotę wyjeżdżam. Wyprowadzam się już 1 września w piątek, czyli od tego momentu nie będę miała dostępu do Internetu. Znowu na sieci pojawię się dopiero ok. 25 września. Do tego czasu kontakt tylko na mojego maila na yahoo. Postaram się go sprawdzać od czasu do czasu w Chinach.
niedziela, sierpnia 27, 2006
Samba Carnival

Wczoraj pojechałyśmy z Aśką do Asakusa 浅草 na Samba Carnival. Jakby kogoś interesowało to tutaj jest strona oficjalana (cała po japońsku). Sam festiwal został skopiowany i zapoczątkowany w 1981 roku na podstawie karnawału w Rio de Janeiro. Jednak jak to zwykle jest z Japończykami wszystko muszą zmienic i patrząc na wczorajszą paradę miałam dziwne wrażenie, że w swojej kiczowatości ma ona niewiele wspólnego z oryginalnym karnawałem. Z samą samba zapewne też miała niewiele wspólnego. Jednak w sumie fajnie było powalczyć z tłumem tubylców o miejsce jak najbliżej ulicy i popatrzeć chwilę na przechodzących przebirańców.






Więcej zdjęć jak zwykle tutaj.
trochę smutno
wtorek, sierpnia 22, 2006

spacer w chmurach
Jakby ktoś nie wiedział, to Fuji jest wulkanem i równocześnie najwyższą górą Japonii (3776m n.p.m.). Średnica krateru wynosi ok. 600m, a głębokość blisko 150m. Leży na południowy zachód od Tokyo. Oczywiście jest wielką atrakcją turystyczną. Bardzo popularna jest wspinaczka nocą, a następnie oglądanie wschodu słońca ze szczytu. I my właśnie tak zamierzaliśmy zrobić. O 17:50 w niedzielę wyruszyliśmy z Shinjuku autobusem, na który ledwo zdążyliśmy, bo mieliśmy małe problemy ze znalezieniem przystanku ukrytego za jednym z budynków przy wschodnim wyjściu ze stacji. Jazda trwała trochę ponad 2h i po 20:00 wysiedliśmy na Fuji 5th Station (2305m n.p.m.). Od razu poczuliśmy miły chłodek. Przyjemna odmiana po upałach w stolicy. Weszliśmy na chwilę do jednego ze sklepów i ruszyliśmy w górę. Początkowo było znośnie. Robiliśmy sobie krótkie postoje co jakieś 25min by odsapnąć i powoli przyzwyczjać się do zmiany wysokości. Jednak przy 7 stacji (2700m n.p.m.) zaczęły się schody. Nagle zrobiło się trochę bardziej stromo i zamiast w miarę jednolitego kamienistego gruntu pojawiły się głazy, na które trzeba było się wspinać. Dobrze, że na 7 stacji kupiliśmy sobie kije do wspinaczki o wdzięcznej nazwie rakuraku tozanbo らくらく登山棒 (rakuraku znaczy łatwo łatwo, a tozanbo o po prostu kij do wspinaczki), inaczej byłoby nam o wiele ciężej. W parę godzin po 7 stacji dotarliśmy w końcu do 8 stacji (3360m n.p.m.) i byliśmy już nieźle wyczerpani. Planowo mieliśmy na 8 stacji zrobić sobie dłuższy odpoczynek i zjeść coś ciepłego, ale niestety nie wyrobliśmy się z czasem. Byliśmy na niej ok. 3:20 i potrzebowaliśmy ok. półtorej godziny by dotrzeć do szczytu, czyli dokładne tyle ile zostało nam do wschodu słońca. My z Aśką postanowiłyśmy iść dalej, ale Jon był zbyt wyczerpany i powiedział, żebyśmy szły bez niego, bo inczej nie zdążymy przed słońcem na szczyt, a on do nas dołączy jak odpocznie. Tak też zrobiłyśmy. Jednak po drodze w górę po minięciu punktu na 3450m n.p.m. nagle zaczęłam czuć silne mdłości, więc musiałyśmy się na chwilę zatrzymać. Po jakiś 10-15 min. stwierdziłam, że mogę spróbować iść dalej, ale nagle Aśce zrobiło się słabo i biało przed oczyma. Ponieważ nic jej nie przechodziło zeszłyśmy z powrotem do punktu na 3450m n.p.m. a tam był już Jon. Aśka czuła się coraz gorzej, a ja znacznie lepiej, więc Jon zabrał ją do 8 stacji, a mnie zostawili bym zrobiła zdjęcia wschodu słońca. Ostatecznie chorba wysokościowa nie pozwoliła nam dotrzeć na szczyt. Troche mi szkoda, bo chciałam zobaczyć krater wulkanu, a drugi raz takiej wspinaczki nie mam zamiaru powtarzać. Po wschodzie dołączyłam do reszty na 8 stacji i zaczęliśmy schodzić. Aśce cały czas było słabo i polepszyło się dopiero przy 6 stacji. W sumie wspinaliśmy się nocą ponad 7h, a schodziliśmy ponad 4h. W trakcie schodzenie słoneczko trochę mnie przypiekło i mam teraz naturalne krótkie rękawki na skórze. Do 5 stacji dotarliśmy ok. 10:00 i przez dwie godziny wegetowaliśmy przy kamieniach razem z całą rzeszą innych ludzi, którzy też już zeszli z góry i czekali na swoje autobusy powrotne. Mój kamień był w miarę wygodny, słoneczko też przyemnie grzało, więc się na nim zdrzemnęłam udając, że pilnuję naszego bagażu, kiedy Aśka z Jon'em oglądali sklepiki z pamiątkami. Ok. 16:00 wrócliśmy do Saitamy. Wzięłam prysznic i natychmiast poszłam spać. To była męcząca przygoda.
Staraty poniesione w wojnie z Fuji:
- wszystkie siły
- kawałek zęba (ułamany na Snickersie na 6 stacji)
- buty, które miałam zamiar znosić w Chinach, a nie w trakcie wspinaczki
Zyski:
- fajny kij do wspinaczki (muszę wymyślić, jak go wysłać do Polski)
- masy zdjęć chmurek i wschodu słońca

kolejny wyjazd


piątek, sierpnia 18, 2006
dzień, jak co dzień?
Dziś w końcu załatwiłam wszystkie papierkowe rzeczy jakie mi pozostały na ten miesiąc. Udałam się do biura na moim wydziale i nawet wiem już na pewno, że swój bilet lotniczy będę miała do odebrania w ISCu, co mnie bardzo uspokaja. Po powrocie z Chin nie będę musiała latać po Tokyo w poszukiwaniu żadnej agencji - czyt. więcej czasu na ostatnie zakupy przed powrotem do Polski.
Zapłaciłam też swój ostatni czynsz za akademik. Nawet zrobiłam mu w locie zdjęcie:

Dziś wyjechała kolejna osoba. Tym razem to Connie nas pożegnała. To już trzecia. W przyszłym tygodniu Marie, Parris i Jon. Nikt już nie zostanie. To znaczy oczywiście będą jacyś ludzie w akademiku, ale nikt z kim się przyjaźnię :( nie wliczając w to Aśki. Dobrze, że już za 2tyg jedziemy do Chin inaczej byłoby tu starszliwie nudno.
czwartek, sierpnia 17, 2006
ゲド戦記
Przynajmniej zapowiedzi nowych filmów sobie pooglądałam i jeśli paczki nie wykończą mnie doszczętnie finansowo, to za tydzień też się na coś wybiorę.
